Odkąd pamiętam,
zawsze wzruszało mnie piękno, takie najzwyczajniejsze.. Łykałam wszystko jak
młody pelikan. Strzeliste wieże kościołów, haftowany obrus, wzgórze oliwne,
zgarbiony staruszek z pooraną twarzą, kolczyki z czereśni i poniemieckie,
wytarte granatowe i czerwone kafelki w domu moich dziadków. Zachwycały mnie
podróże, niesamowite historie opowiadane przez dziadka Karola. Zachwycali mnie
ludzie, muzyka , drożdżówka babci Stasi i jej wielka misa z pierogami.
I przeżyłam pierwszy szok, kiedy jako piętnastolatka może,
przeczytałam książkę, która mnie wstrząsnęła, i to na tyle skutecznie, że nie
doczytałam jej chyba do końca. Ja wychowana na „ Dzieciach z Bullerbyn” wzięłam
się, zupełnie nieświadomie za „ My, dzieci z Dworca Zoo”.
Nie wierzyłam, że dzieciaki mogą mieć takie dzieciństwo. Że
sikają po windach, klatkach schodowych, bo kiedy rozpaczliwie krzyczały w okna
blokowisk „ Mamo otwórz” nie było odzewu. Mój mały, prowincjonalny mózg nie
przyjmował, jak to możliwe, że dzieci są tak samotne, tak wyobcowane, tak
niekochane, nieszczęśliwe…
Moje dzieciństwo to zupełnie inny klimat. Teraz wiem, że
moje dzieciństwo było kolorową, gwarną bajką.
W poniemieckiej
willi, która stała się domem naszej rodziny było nas zawsze pełno. Cztery
pokolenia razem. Bywało, że czasem ktoś wyjeżdżał, na chwilę zmieniał miejsce
zamieszkania, ale „dom” był jeden. Dom moich dziadków. Pełen historii,
tragedii, pełen śpiewu, żartów, tajemnic, pełen ludzi, którzy przychodzili na
chwilę, a zostawali na całe życie.
Ja też, razem z rodzicami i siostrą mieszkaliśmy tam nie raz
nie dwa. Kiedy nie był naszym
„ codziennym domem”,
kojarzył mi się zawsze z babcią i dziadkiem. Z wakacjami, z zielonym, okrągłym stolikiem
na werandzie, na którym piętrzyły się kanapki przygotowane przez babcię. I z tajemniczym,
„ poniemieckim” widelcem z wygrawerowaną rybką na trzonku- marzeniem każdego
dzieciaka.
Dziadek Karol i
babcia Stasia mieszkali w pięknej poniemieckiej willi, do której wprowadzili
się jako repatrianci po II wojnie światowej. Stare drzwi, schody, kaflowe piece.
Dla nas dzieci najważniejszych było kilka miejsc.
Jednym z nich był
strych. Strych, który wzbudzał w nas tyle strachu, ile inspiracji do
fantastycznych zabaw, ze starymi kuframi, ubraniami, pudłami, kutymi
zdezelowanymi łóżkami, skrzyniami i mnóstwem cudownej pajęczyny, która dodawała
tajemniczości
i dramaturgii naszym
zakazanym zabawom. Bo wchodzenie na strych było dzieciom absolutnie zakazane.
Wiedzieliśmy o tym, ale jak to dzieci- nic sobie z tego nie robiliśmy. Istniał
wśród nas dzieciaków cały szyfr, kod, którym się posługiwaliśmy. To dzięki
niemu umawialiśmy się na tajemnicze spotkania na strychu, kiedy dorośli
stracili nas na jakiś czas
z oczu. Nie wiem dlaczego chodzenie na strych było zakazane,
ale tym bardziej nas to podniecało. Jako dzieci mieliśmy mnóstwo czasu dla
siebie. Dorośli pracowali ,a my
musieliśmy się jakoś sobą zająć. Nie łamaliśmy tylko jednego zakazu- nie opuszczaliśmy naszego podwórka bez wiedzy
dorosłych.
Ależ
wymyślałyśmy wtedy historie! Przebierałyśmy się w te zakurzone łachmany, buty,
szperałyśmy w poszukiwaniu „ skarbów”, odkrywaliśmy tajemnice. Był tam bardzo
zniszczony wózek dziecięcy z wielkimi kołami i staroświecką rączką. Ależ nam
się podobał. To w nim woziliśmy nasze lalki, misie, koty, szczeniaki i
najmłodsze dzieciaki. Dzieciaki nie za bardzo chciały jeździć w tym wózku, bo
przecież nie chciały być maluchami, tylko tak jak my- grać w zabawie mamę,
tatę, a najlepiej parę zakochanych. Ale nie miały wyjścia! Jak to bywa w grupie
zostały przez nas zdominowane.
Bawiąc się na
strychu robiliśmy taki bałagan, wywlekając wszystkie niezbędne nam wtedy
rekwizyty do zabawy ( w tym dzbanki, cynowe misy, stare sztućce, firany, kosze,
kalosze, drewniane komody, wiklinowe walizki, stare parasolki, porozpruwane
puchowe poduchy, kapy, donice ), że dorośli strasznie się na nas potem
wściekali i obrywaliśmy ścierką, bo przecież nikt nie miał ochoty tego
sprzątnąć.
Z tych
poniemieckich skarbów pamiętam szczególnie kilka. Trzypiętrowy, drewniany domek
dla lalek, w którym było absolutnie wszystko, co potrzebowaliśmy do zabawy
„ w dom”. Pięknie malowany, zielony. Wszystkie drewniane
detale wykonane z pietyzmem. Cudo! Ale jak to zwykle bywa, dla większości z nas
był to szczyt marzeń i tylko czasem mogliśmy się nim pobawić. Należał do naszej
ciotki Moniki ( najmłodszej siostry mojej mamy ), która była prawie naszą
rówieśnicą. To ona łaskawie i wspaniałomyślnie pozwalała nam czasami dotknąć
domku, pobawić się nim. Nawet podczas tych zabaw czułam cień byłych,
niemieckich właścicieli tej willi, choć wtedy nie wiedziałam o wojnie i
tragediach ludzkich tyle, co wiem dziś. Ale ta „poniemiecka tajemniczość”
towarzyszyła nam zawsze.
Pamiętam również
starą , pięknie kutą wagę szalkową z odważnikami – dwu, jednokilowymi oraz
kompletem maleńkich odważników w drewnianym etui. Babcia odważała na niej biały ser, który wyrabiała w domu, czereśnie,
czarne porzeczki. My bawiłyśmy się w sklep. W papierowe tutki sypałyśmy
kamyczki, piasek, liście pokrzywy, błoto.
Te nostalgiczne
zabawy naszego dzieciństwa…
Szczególną rolę w
rozwój naszej wrażliwości i empatii ( tak teraz sobie o tym myślę ) wkład
wniosły dziesiątki pogrzebów. Ceremonie te były tak doskonale przygotowane,
takie dramatyczne w swym wyrazie, że mogłyby konkurować z pogrzebami królów,
dostojników państwowych, zasłużonych dla Ojczyzny, gdyby nie fakt, że
grzebaliśmy wszelkie padłe psy, koty, ptaszki, myszki…
Najczęściej „
nieboszczyk” chowany był w drewnianym piórniku, pięknie zasuwanym jak prawdziwa
trumna, czy w tekturowym pudełku po butach, albo w puszce po szprotkach.
Kondukt żałobny, czyli my, odprowadzał nieszczęśnika na Czereśniowy Cmentarz,
gdzie
w cieniu rozłożystych łodyg bobu, parzących pokrzyw i
maciejki czekał na niego wykopany dół. Ceremonii towarzyszyły żałobne śpiewy,
zapalone świece i mnóstwo polnych i ogrodowych kwiatów, które potem więdły na
kopczykach usypanych z ziemi. Odwiedzaliśmy naszych zmarłych, póki się nam nie
znudziło, albo do kolejnego pogrzebu. Trzeba przyznać ,że pod naszą czereśnią spoczywa niezła ilość kretów,
myszek i wróbelków. A czereśnie
z tego drzewa były
najlepsze w całym sadzie. Słodkie, chrupiące i soczyste. Robiłyśmy
z nich czereśniowe kolczyki, a szkarłatny sok brudził
kołnierzyki naszych sukieneczek.
Te nasze pogrzeby
to przeniesienie otaczającego nas wtedy życia w dziecięcy świat zabaw. Tyle
razy chodziliśmy na pogrzeby nieznanych nam staruszek, topielców, krewnych,
znajomych naszych rodziców, sąsiadów. Tak wtedy było, że cała wioska
uczestniczyła
w pogrzebie. Ile razy
musieliśmy śpiewać rzewne , smutne pieśni przy trumnie nieboszczyka, trzymać
gromnice. Patrząc na nich z lękiem, parzyliśmy się gorącym woskiem ściekającym
nam na rączki z tych pogrzebowych świec. Często musieliśmy również całować
nieboszczyka przed zamknięciem trumny. Takiego zimnego, jak z wosku, o mdłym,
słodkim zapachu połączonym z zapachem parafiny i polnych kwiatów. Autentycznie
płakaliśmy na tych pogrzebach opłakując nieboszczyka razem z jego rodziną. A
potem często wspominałyśmy
” A pamiętacie pogrzeb Geni jakiejśtam ? Ale miała piękny
pogrzeb! Tyle kwiatów, a jak babcie smutno śpiewały, a jak jej mąż płakał.
Pamiętacie?”
I w taki oto sposób
pogrzeby stały się naturalną częścią naszego dziecięcego świata. Jak nasz
strych, fontanna przed domem z figurką tajemniczej dziewczynki , drewniana
weranda, czy sad.
Sad był dla nas „
Czarodziejskim Ogrodem”. Wtedy wydawał nam się ogromny, potężny, nie do
przebycia. Drzew i krzewów było całe mnóstwo, ale doskonale wiedzieliśmy, w
której części sadu czego szukać. Przy płocie od zwariowanego szewca Masteja w
szpalerze rosły niepozorne i niskie śliwy- węgierki. Przed samą zimą dziadek w
starym rondlu przez kilka dni smażył z nich gęste, słodkie i kwaskowate
powidła.
W rogu wielka
czereśnia. Na Wielkanoc to właśnie tam dziadziu chował przed nami cukierki, a
my jak oszalali ze szczęścia szukaliśmy ich i każdy z nas chciał ich znaleźć
więcej od innych dzieciaków. Te cukierki przynosiły oczywiście wielkanocne
zajączki, a dziadziu zawsze dziwnym trafem je spotkał w naszym sadzie.
Pamiętam jakie
wielkie, rozłożyste pokrzywy rosły między drzewami a krzakami agrestu
i porzeczek. Były większe od nas. Można było się pod ich
liśćmi schować przed deszczem. Czasami z tych pokrzyw korzystali goście naszych
dziadków. Panie rozbierały się do majtek
i biustonosza i zażywały pokrzywowych kąpieli. Podobno „ dla
zdrowotności”. Podglądałyśmy te dziwolągi, chichrałyśmy się strasznie i
pukałyśmy w czoło.
Latem naszą zmorą
były porzeczki. Całe mnóstwo krzaków porzeczek do oberwania. Kiedy dojrzewały
nie było rady. Dziadek zarządzał rodzinne pospolite ruszenie i chcąc ( a raczej
strasznie nie chcąc) kto żyw siadał pod krzakiem czarnej porzeczki i zrywał te
czarne, znienawidzone, aromatyczne koraliki. Całe wielkie, cynowe wiadro!
Trudno w nim było zakryć dno tymi porzeczkami ,a co dopiero nazrywać całe!
Dlatego ciągle sobie te porzeczki podkradaliśmy. Przecież czekały na nas
zabawy, strych…