Ostatnio przypomniałam sobie z jaką fascynacją oglądałam czechosłowacki serial " Żena za pultem" czyli " Kobieta za ladą". Te wszystkie frykaski za szybą - sery, mięsa, rybki, warzywa, sosy, słodycze.Skąd oni je brali w tej Czechosłowacji na Boga, bo przecież u nas tylko ocet na regałach sklepowych! .Marzyłam wtedy o filach 3D, choć nawet nie przypuszczałam, że to będzie kiedyś możliwe, albo 5D- z zapachami, smakami...
Dotykałam szklanego ekranu przesuwając po szklanej witrynie i wyobrażałam sobie, ze mogę tych wszystkich smakołyków spróbować, ot tak, zwyczajnie.
Programy kulinarne oglądam z wypiekami na twarzy do dziś. Kuchnia to moje królestwo, bez względu na to czy pełna kuchennych gadżetów czy zaimprowizowana gdzieś w dziwnym miejscu.
Gotowanie to radość życia!
I nie zraziło mnie nawet to, że kiedy miałam jakieś jedenaście lat razem z moją bardzo rozsądną siostrą Kasią chciałyśmy zrobić niespodziankę naszej zapracowanej mamie. Zabrałyśmy się za gotowanie ruskich pierogów. To były ferie, pamiętam. Kuchnia tonęła w pyłkach mąki, garnkach pełnych gorącego mętnego płynu, w którym...no cóż...pierogi się rozpływały. Ku naszej rozpaczy to była kulinarna katastrofa! No nie wiszło nam to finezyjne gotowanie. Co gorsza zmarnowałyśmy cały zapas mąki jaki nam w domu został z przydziału na kartki, i jajka i ser...
Szkoda gadać! Mama po powrocie do domu trochę się zdenerwowała, a ja aż do niedawna nie odważyłam się ugotować pierogów, choć ponoć całkiem nieźle gotuję.
Moja babcia fantastycznie gotuje i mama. Nie dorastam im do pięt. Ale kuchnia mnie strasznie kręci i fascynuje. Mogę z radością zmywać nawet przypalone garnki, by zostać w kuchni.
Za to w dzieciństwie byłam koszmarnym niejadkiem. Na mojej czarnej liście znalazła się natka pietruszki, która zwyczajnie " szczypała" nie w podniebienie. Nie cierpiałam mleka- takiego słodkiego z kożuchami, zup mlecznych, nawet kakao. I gotowanych warzyw bez wyrazu i smaku. Ale zawsze musiałam mieć przy sobie jabłko i tak jest do dziś...
Pamiętacie „ przysmaki” jakimi
raczyliśmy się w czasach dzieciństwa? Pozostają z nami długo, czasem całe
życie. Niektóre są uosobieniem błogości, dostatku, kojarzą się z twarzą mamy
czy babci, innych wolelibyśmy nie pamiętać wcale.
Dzieciństwo mojego pokolenia to czas
głębokiej komuny, z „dostatkiem” pomarańczy kubańskiej towarzysza Gierka, a
częściej octem królującym na sklepowych półkach. Wiele fantastycznych potraw
typu „coś z niczego” powstało w tym siermiężnym, szaro-burym czasie. To było dopiero
wyzwanie dla podniebienia i umiejętności pani domu. Jak zrobić coś z niczego,
żeby jeszcze smakowało. Nie dziwię się, że swego czasu Niemcy bardzo chętnie
brali za żony polskie kobiety. Nie dość, że najpiękniejsze na świecie, to z
taką zaradnością, kreatywnością kulinarną.
W domu rodzinnym zawsze towarzyszyły mi owoce i warzywa oraz domowej
roboty obiadki, ciasta, wytapiany w żeliwnych rondlach smalec z chrupiącymi
skwarkami, suszące się nad piecem kiełbasy, wędzone w domowych, prymitywnych
wędzarniach szynki, boczki, karczki. Niezliczonej ilości przetwory piętrzące
się na półkach ciemnej piwnicy, w tym: weki z marynowanymi w całości podłużnymi
pomidorami, pikantną sałatką z szatkowanych, zielonych pomidorów, słoje z kiszonymi
ogórkami, korniszonami, marynowanymi grzybkami, piklami, słoiczki z przecierami,
dżemami, konfiturami, malinami w syropie, butelki z balsamicznymi sokami z
porzeczek, malin, jabłek, domowego wina, nalewek. Przy ścianie stały beczki z
ogórkami, kiszoną kapustą, skrzynie
z zimowymi renetami, gruszami-niepozornymi
szarozielonymi i podłużnymi kształcie ,o smaku bananów (tak nam się wtedy
przynajmniej wydawał). W kopcach z piasku ukrywały się ziemniaki, marchewki,
pietruszki, buraki. Na strychu zaś w płóciennych workach wentylowały się
włoskie orzechy, suszone na słońcu talarki jabłek, gruszek i przesypywanych
cukrem śliwek.
Odkąd sięgam pamięcią nie cierpiałam mleka.
Szczególnie ciepłego, na którym ścinał się kożuch (przyprawiał mnie o wymioty),
albo dopiero co spienionego po dojeniu krów, cedzonego naprędce przez gazę.
Dorośli wręcz torturowali mnie tym mlekiem i wariacjami mlecznymi. Zupy
mleczne, te
z makaronem, zacierką, laną kluską, ryżem to koszmar mojego
dzieciństwa. Torturowali mnie
w domu, w żłobku, przedszkolu, szkole. Zamiast
się skupić na nauce, czy zabawie z rówieśnikami już sobie wyobrażałam to, co
dzień w dzień wydarzyć się musiało. Dorośli mieli straszną korbę na temat
zbawiennego wpływu mleka na rozwój dzieci. Może coś było na rzeczy, bo nie
wyrosłam zbytnio, a patrząc na moje zdjęcia z przedszkola czy szkoły, wyglądam
naprawdę śmiesznie. Maleńka, uśmiechnięta, z błyskiem w oku do psot Ania w Krainie
Wielkoludów.
Dziś wybaczam rodzicom ten mleczny
terroryzm. Dziękuję, że nie zmuszali mnie do picia tranu z wielkiej łychy (o
którym to procederze słyszałam koszmarne historie rówieśników) oraz papki
beznamiętnego szpinaku, który dziwnie mi się kojarzył…Pewnie dlatego, że nie zdążyli
mi go obrzydzić, dziś jestem jego fanką . Na myśl o naleśnikach z białym serem,
czosnkiem i lekko przesmażonym szpinakiem, albo o zawijaskach szpinakowych we
francuskim cieście ślinka mi cieknie. Zamiast pisać, chętnie zabrałabym się do
pieczenia. Bo jedzenie to celebracja, jeszcze lepiej jeśli wprzódy towarzyszy
mu samodzielne pichcenie.
Kiedy chodziłam do przedszkola byłam
strasznym niejadkiem- smakoszem. Nie cierpiałam przedszkolnej, masowej
garkuchni z potrawami, których skład trudno było zidentyfikować. Ja jem przede
wszystkim oczami. Więc walnięta łycha szaroburego puree z ziemniaków, marchewka
z groszkiem o glutowatej konsystencji i kawał dziwnego mięsa nie przemawiały do
mnie zupełnie. A zupy! To dopiero był kulinarny koszmar! Niezidentyfikowane warzywa
utopione w wywarze koloru chodnika, albo murawy skopanej przez piłkarzy cisnęły
mi na język strofy z wiersza Jana Brzechwy „ Na straganie”. Coś w stylu „ A to
feler, westchnął seler”, „ A pietruszka, z tą jest gorzej, blada chuda, spać
nie może”.
Cóż ,dzieci nie miały wtedy jeszcze
posłuchu u dorosłych, nie mogły wypowiedzieć swojego zdania, nikt się z nimi
nie liczył. Więc siedziałam po wyroku: „ Nie wstaniesz, dopóki nie zjesz całego
obiadu” przy opustoszałym stole, kiwając nogą i licząc biedronki na ceracie.
Nie mogłam liczyć na ułaskawienie, czasem tylko na zmniejszenie kary (kiedy
płakałam już rzewnymi łzami, albo wymiotowałam do talerza). Miałam też swoje
sztuczki obronne- zakopywałam wielkie kotleciska w kopie ziemniaków, albo
trzymałam jedzenie w ustach , wyglądając pewnie jak chomik. Wypluwałam je ,
kiedy mnie w końcu wypuszczali. Zupa stygła, ścinały się na niej obrzydliwe
oczka tłuszczu, a wokół mojego talerza powstawał dorodny wianuszek wyłowionych
jarzyn, z którymi kategorycznie nie miałam ochoty się zaprzyjaźnić. I w tym
momencie pojawiała się moja siostra, która nie tylko szybko i karnie zjadała
cały swój obiadek w sali starszaków, ale zaraz po tym zjawiała się w grupie
maluchów, żeby mnie karmić. Nie pamiętam, żebym coś zjadała po jej przyjściu,
ale Kasia była chyba Czarodziejską Wróżką, bo zaraz potem mnie wypuszczali. Cóż,
w kontekście odmawiania zbiorowego żywienia byłam recydywą, jeszcze trochę i
założyłabym pewnie niezależne związki, broniące moich praw. Myślę, że nie tylko
w grupie maluchów, ale
i wśród starszaków znalazłoby się kilku kulinarnych
buntowników chętnych pewnie razem ze mną iść na manifę z wielgachnym sztandarem
„ Glutom z ziemniaków mówimy stanowcze nie!”
Musiało mi za to niezwykle brakować
słodyczy, bo pamiętam takie oto zdarzenie. Miałam wtedy ze cztery latka, a
widzę tę sekwencję zdarzeń bardzo wyraźnie, jak fragment filmu.
- Uwaga dzieci! Zaraz będziemy
kleić górnicze czapki z bibuły i kartonu. Najpierw karton pomalujemy na czarno,
a potem skleimy czapki gumą arabską!- mimo wielkiego gwaru na sali dotarło do
mnie to cudowne określenie „guma arabska”. I już wyobrażałam sobie coś
pysznego, pachnącego, kolorowego. Coś co można zjeść ze smakiem, albo
przynajmniej „porzuć sobie”.
- Zrobię tak - myślałam
gorączkowo- skleję czapkę jak najpiękniej będę potrafiła. Będę się starała
zużyć jak najmniej tej gumy. Wszystko, co mi z niej zostanie włożę do buzi. I
będę żuła, żuła, żuła- rozmarzyłam się.
Tak bardzo chciałam poczuć w ustach coś
słodkiego, cudownego, pachnącego, aromatycznego. Wyobrażałam sobie, że ta „ guma
arabska” okaże się dla mnie wybawieniem.
Jakie było moje zdziwienie i
rozczarowanie, kiedy guma okazała się zwykłym klejem, wprawdzie
o kolorze i konsystencji lipowego miodu, ale
w smaku wstrętna. Brr! Zresztą
rozczarowanie gumą arabską było na całym froncie, praca z tym medium była niezbyt przyjemna.
Klej rozlewał się, moczył prace, brudził ręce i fartuszki.
Ta tęsknota za delicjami trwała całe
dzieciństwo. Szukaliśmy ich desperacko
w najdziwniejszych miejscach i
smakach. Kiedy chodziłam do klasy drugiej, czy trzeciej panował szał na
pachnące gumki do mazania z Chin. Zbieraliśmy je wtedy nałogowo, wymienialiśmy
się nimi na przerwach. Wtedy to powiedzenie „ Pokaż mi swój piórnik,a zobaczę jakim jesteś gościem” weryfikowane
było przez ilość chińskich gumek. To nic, że tak naprawdę niezbyt dobrze
zmazywały błędy w zeszytach. Ważne, że miały nalepki z prawdziwymi chińskimi
znakami, a kolory (dziś zwane tandetnymi, najgorszego sortu kiczowatymi) były
bajeczne: wściekle różowe, neonowo pomarańczowe, żarówiasto seledynowe.
Co mają gumki do mazania
wspólnego z jedzeniem spytacie? Otóż gumki te oprócz tego,
że pochodziły z dalekich, egzotycznych Chin,
oprócz tego, że czarowały kolorami, których nie mogliśmy nazwać, (bo nazw tych
kolorów nie było jeszcze w naszym dziecięcym słowniku), miały jeszcze jedną
fantastyczną cechę. Pachniały. Pachniały tak pięknie, zniewalająco, słodko i
złudnie, że wydawało mi się, że można je…jeść. Zapowiadały słodycz, która
jednak nie przychodziła.
Ile to pogryzionych w troty kolorowych
gumek do mazania musiałam wyrzucić ze swojej kolekcji, aby się przekonać, że
niestety nie są jadalne. Uwierzcie mi, nie skończyło się na jednej, czy dwóch
próbach.
Substytutu słodyczy szukałam dalej.
Uwielbiałam na przykład jeść z torebki suchy kisiel lub galaretkę, szczególnie
o smaku truskawkowym. Mieszanka skrobi, kwasku cytrynowego , cukru , aromatu
identycznego z naturalnym, fantastycznie przyklejała się do podniebienia.
Kwasek szczypał w język, a cukier cudownie się rozpuszczał w ustach.
Kiedy już naprawdę nie było
żadnych, ale to żadnych słodyczy do zdobycia, też sobie jakoś radziliśmy. Często
brakowało nawet ohydnego, margarynowego w smaku wyrobu czekoladopodobnego w
etykiecie zastępczej, sprzedawanego na kartki (o ile pamiętam 250g na miesiąc).
Podjęliśmy desperackie i radykalne kroki. Kupowaliśmy na przerwie słoik dżemu,
który jeszcze się w sklepie o dziwo uchował oraz po paczce makaronu
bezjajecznego typu „nitki” (dzisiejsza nazwa -spaghetti). Po kolei braliśmy
garść makaronu, zakręcaliśmy tymi nitkami
w słoiku i jedliśmy. Jedliśmy ze
smakiem, z radością w oczach, w pełnym zespoleniu chwili. Dodam, żeby było
jasne- makaron był…surowy. A deser wspominam z rozrzewnieniem w oczach, i
dziwnym posmakiem w ustach.
Nie pamiętam z dzieciństwa
polepszaczy, dań w proszku, gorących zupek, erzaców. Choć wybór produktów był
mizerny, za to wszystko było bez chemii, sztucznych protein- naturalne i
zdrowe.
Naszą dietę określały pory roku. Wiosną już
czekaliśmy na lato. Szczypiorek, rzodkiewka
i czasem sałata to jedyne rarytasy przednówka.
Latem oddawaliśmy się chrupiącym
i soczystym czereśniom, truskawkom, malinom,
porzeczkom i agrestowi ,jagodom i jeżynom z lasu, papierówkom z sadu za domem.
Jesień była obezwładniająca. Zapach malinówek, potężnych białych antonówek,
złocistych i słodkich gruszek klapsów, roznosił się po całej okolicy. Aromat
czuć było w domach, sadach, a nawet w szkole, kiedy znosiliśmy „ dary jesieni”
na wystawę.
Do tego cierpki, a z czasem oleisty aromat orzechów włoskich,
których było pod drzewami wiele, które tylko czekały, w zielonych skorupkach
barwiących dłonie przy ich obieraniu na brązowo.
„ Gościu, siądź pod mym
liściem, a odpocznij sobie…”
A jak dodamy do tego gęsty zapach smażonych
śliwkowych powideł, bulgoczące gąsiory
z domowym winem to czujesz się jak w
raju! Zdawało się , że w atmosferze brakło już miejsca na ziemisty zapach
warzyw, suszących się grzybów, fermentu ogórków i kapusty, octowej marynaty
bladych pikli, pieczonych z miodem jabłek. Zimą korzystaliśmy z dostatków i
dobrodziejstwa sadów i ogrodów oraz zapobiegliwości pań domu, które bez
opamiętania wkładały aromatyczne cuda natury w słoje i słoiczki. Często jeszcze
nie zdążyliśmy zjeść wszystkich przetworów z poprzedniego sezonu, a tu babcie,
ciotki, mamy niestrudzone, produkowały domowe delicje na nowo. Czasem brakowało
słoi, innym razem gumek do weków, albo korków do butelek. Ale to był
najmniejszy problem. Panowała kulinarna i gospodarska solidarność.
Z rzadka docierały do nas cytrusy, brzoskwinie, arbuzy, granaty,
papryki. Nie wiedzieliśmy co to jogurt , McDonalds i grill.
Ale tęsknota za słodyczami czaiła
się bezlitośnie i męczyła niczym duch tragicznie zmarłej Panny Młodej!
W domu swego czasu mieliśmy miesięcznik
Burda ze „zgniłego RFN-u”. Nie wiem skąd. Sztuk trzy. To był dla nas szok! Począwszy
od jakości wydawnictwa (kredowy papier, zdjęcia dobrej rozdzielczości ) poprzez
zupełnie inny sposób pokazywania świata, ludzi, a na reklamach skończywszy. Przeglądaliśmy
to cacko namiętnie i z pietyzmem. W grupie i zupełnie samotnie. Strony były już
przez nas wypracowane, wybłyszczałe, pomięte od ciągłego dotykania a brzegi pożółkłe.
Między stronnicami z pięknymi, długonogimi,
elegancko ubranym pięknościami, które uśmiechały się ze zdjęć krwistoczerwonymi
ustami ukazując nienagannie równe i śnieżnobiałe zęby, odnalazłam zupełnie
zjawiskowe dla mnie fotografie jedzenia. Owoców, kanapek, zapiekanek, słodyczy.
W chwilach krańcowego głodu słodkości wąchałam strony z
czekoladkami Merci. Liczyłam je
w pudełeczku na zdjęciu, próbowałam odgadnąć
smaki poszczególnych rajskich sztabek. Tworzyłam całe wizualizacje: orzechową,
marcepanową zjem teraz, gorzką zostawię dla babci Stasi, a białą (naprawdę jest biała czekolada?- dziwiłam się)
zjem jak wrócę z kościoła.
Zazdrościłam tym dzieciom niemieckim, że
mają takie wspaniałe czekoladki, a ich mamusie mogą chodzić do pracy w pięknych,
błyszczących bluzkach wiązanych pod szyją
i wysokich , czerwonych
lakierkach z kokardą na przedzie.
-Jakie piękne te niemieckie panie- myślałam z podziwem. Dziś wiem, że to
modelki. Pewnie były z…Polski. Będąc wielokrotnie w Niemczech szukałam tych pan
na ulicach, przystankach,
w supermarketach.
Nie widziałam żadnej podobnej do tych ślicznotek z Burdy. Chyba, że
Claudia Schaeffer. Wyjątek potwierdza regułę.
Kiedy nasz wujek Kazik (mąż cioci Marysi-
siostry mamy) zaczął jeździć do Czechosłowacji, Węgier, NRD, a potem na zachód
polepszyło się nam nieco ze słodyczami. Trzeba oddać wujkowi cześć, bo choć przywoził
frykasy na sprzedaż (fistaszki, czekoladki, olej, kakao, kawę, herbatę), zawsze
coś dla nas- przyznać trzeba dość dużej gromadki dzieciaków- zabezpieczał.
Czekolada
z orzechami- to pamiętam najbardziej z tych czasów. Kiedy wujek
przyjeżdżał zawsze była
i czekolada.
Któregoś popołudnia babcia Stasia zebrała
nas wszystkie dzieciaki w letniej kuchni.
Nie przewidując powagi chwili, jak to
zwykle- chichrałyśmy się, szturchałyśmy, a nawet wykazywałyśmy poirytowanie, że
odrywa się na od kulminacyjnego momentu zabawy
w podchody.
Tymczasem babcia podeszła do kredensu, na
którym stały wielkie kwadratowe puszki
z uśmiechniętymi twarzami pań w warkoczach.
Powiadają, że kiedyś, dawno, dawno temu były
w nich cukierki kukułki, ale tego
czasu najstarsi Górale nie pamiętają! Babcia delikatnie przesunęła trzeszczące
drzwiczki. Zabrzęczały porcelanowe filiżanki. Babcia wyciągnęła głęboko ukryty
w głębi kredensu dziwaczny, śmieszny owoc. Nie od razu go poznałyśmy. Bo i
skąd? Nigdy go jeszcze nie widzieliśmy na oczy. To był żółty banan. Nawet kolor
jego skórki był dla nas nierzeczywisty. Pewnie się teraz śmiejecie, czytając,
jak celebruję tę chwilę, ale taką ją właśnie pamiętam. Wytrzeszczyliśmy oczy,
gwar ucichł. Babcia zdjęła skórkę z owocu. Pokroiła go na dość równe kawałki i
włożyła każdemu z nas do ust po jednym krążku mięsistego banana. Sobie nie
zostawiła ani kawałeczka.
Zamknęłam oczy. Nie potrafiłam tego smaku i
aromatu z niczym porównać. Nie od razu go pogryzłam. Ssałam, ciumkałam, muskałam
językiem, delektowałam się tą maleńką drobinką luksusu. Nie chciałam, żeby smak
zaraz zniknął. Zapamiętywałam go wyostrzonymi kubkami smakowymi, szkoda było go
połknąć w końcu. Ależ to była chwila!
Dziś smak bananów nie robi na mnie żadnego
wrażenia. Przy zakupach marudzę, a to za duży,
a ten jakiś taki poobijany. Znam
kilka jego odmian i sposobów przyrządzania. Czasem znudzone brakiem naszego
zainteresowania czernieją w salaterce, dzieląc swój los z innymi, jak one
codziennymi owocami.
Często chcę odnaleźć ten magiczny smak
pierwszego banana. Jem powoli, mrużę oczy, przeżuwam. Smaku dzieciństwa nie
mogę odnaleźć do dziś.
Jedzenie potraw w restauracjach, barach
było wielkim świętem . Nie było dobrze widziane.
Na te „wybryki” (choć
skrycie upragnione) patrzono z dezaprobatą, nadając mu negatywny charakter.
Kto to widział włóczyć się po lokalach- toż to same darmozjady i hulaki tam
chodzą– jakby powiedział mój dziadek.
A ja wprost uwielbiam usiąść z gazetą w
ręku przy małym stoliczku przed
kawiarnią
i niespiesznie delektować się cappuccino i
dwoma obłędnie pachnącymi, drożdżowymi pączkami
z konfiturą różaną. Tu rozmowa
z siostrą, a tu kątem oka obserwowanie rytmu miasta. Przyglądam się ludziom,
którzy pospiesznie idą ulicą, starszej pani z maleńkim pieskiem na różowej
smyczy, która w swojej garsonce w wielkie żółte koła wygląda dziwacznie. Listonosz wrzuca garść
listów do skrzynek pocztowych, a małej dziewczynce z waflowego rożka wypadła kulka
malinowych lodów. Przy naszym stoliku piętrzą się pakunki, torby, torebeczki,
bo zatrzymaliśmy się tu na chwilę. Najchętniej wyciągnęłabym na stół wszystkie zakupy, aby się już nimi
nacieszyć, wymienić spostrzeżeniami. Niestety , choć mnie korci i nosi , zakupy
czekają grzecznie w torbach, a ja ukradkiem, oblizuję palce ze słodkiego lukru
, bo to przecież tez niezbyt elegancko.
Przeważnie jedzenie na mieście towarzyszy
całodziennym buszowaniom po sklepach. Przyjęliśmy taką strategię dawno temu-
najpierw latanie po sklepach w poszukiwaniu zakupowych skarbów. Na koniec-
kawka ze słodkimi delicjami, albo obiad w jakiejś restauracji , barze czy
pizzerii. Oczywiście nasze babskie
zakupy trwają kilka godzin, więc coś w drodze podjadamy.
- Kupmy sobie coś na rękę- bardzo
podoba mi się to powiedzonko Kasi. Wprawdzie u nas nie ma tak zawrotnego wyboru
drobnych potraw, które zjada się kilkoma kęsami spacerując po ulicach ,jak to doświadczyłam w Niemczech czy krajach
śródziemnomorskich, ale zawsze się coś znajdzie na „ pierwszy głód”. Chrupiąca
bułka pełnoziarnista z kubeczkiem kefiru- mój faworyt, gotowana kolba
kukurydzy, gofry z owocami, lody, drożdżówka z jagodami.