czwartek, 24 stycznia 2013

Smaki dzieciństwa czyli jak smakuje gumka chińska

Ostatnio przypomniałam sobie z jaką fascynacją oglądałam czechosłowacki serial " Żena za pultem" czyli " Kobieta za ladą". Te wszystkie frykaski za szybą - sery, mięsa, rybki, warzywa, sosy, słodycze.Skąd oni je brali w tej Czechosłowacji na Boga, bo przecież u nas tylko ocet na regałach sklepowych! .Marzyłam wtedy o filach 3D, choć nawet nie przypuszczałam, że to będzie kiedyś możliwe, albo 5D- z zapachami, smakami...
Dotykałam szklanego ekranu przesuwając po szklanej witrynie i wyobrażałam sobie, ze mogę tych wszystkich smakołyków spróbować, ot tak, zwyczajnie.
Programy kulinarne oglądam z wypiekami na twarzy do dziś. Kuchnia to moje królestwo, bez względu na to czy pełna kuchennych gadżetów czy zaimprowizowana gdzieś w dziwnym miejscu.
Gotowanie to radość życia!
I nie zraziło mnie nawet to, że kiedy miałam jakieś jedenaście lat razem z moją bardzo rozsądną siostrą Kasią chciałyśmy zrobić niespodziankę naszej zapracowanej mamie. Zabrałyśmy się za gotowanie ruskich pierogów. To były ferie, pamiętam. Kuchnia tonęła w pyłkach mąki, garnkach pełnych gorącego mętnego płynu, w którym...no cóż...pierogi się rozpływały. Ku naszej rozpaczy to była kulinarna katastrofa!  No nie wiszło nam to finezyjne gotowanie. Co gorsza zmarnowałyśmy cały zapas mąki jaki nam w domu został z przydziału na kartki, i jajka i ser...
Szkoda gadać! Mama po powrocie do domu trochę się zdenerwowała, a ja aż do niedawna nie odważyłam się ugotować pierogów, choć ponoć całkiem nieźle gotuję.
Moja babcia fantastycznie gotuje i mama. Nie dorastam im do pięt. Ale kuchnia mnie strasznie kręci i fascynuje. Mogę z radością zmywać nawet przypalone garnki, by zostać w kuchni.
Za to w dzieciństwie byłam koszmarnym niejadkiem. Na mojej czarnej liście znalazła się natka pietruszki, która zwyczajnie " szczypała" nie w podniebienie. Nie cierpiałam mleka- takiego słodkiego z kożuchami, zup mlecznych, nawet kakao. I gotowanych warzyw bez wyrazu i smaku. Ale zawsze musiałam mieć przy sobie jabłko i tak jest do dziś...

Pamiętacie „ przysmaki” jakimi raczyliśmy się w czasach dzieciństwa? Pozostają z nami długo, czasem całe życie. Niektóre są uosobieniem błogości, dostatku, kojarzą się z twarzą mamy czy babci, innych wolelibyśmy nie pamiętać wcale.
      Dzieciństwo mojego pokolenia to czas głębokiej komuny, z „dostatkiem” pomarańczy kubańskiej towarzysza Gierka, a częściej octem królującym na sklepowych półkach. Wiele fantastycznych potraw typu „coś z niczego” powstało w tym siermiężnym, szaro-burym czasie. To było dopiero wyzwanie dla podniebienia i umiejętności pani domu. Jak zrobić coś z niczego, żeby jeszcze smakowało. Nie dziwię się, że swego czasu Niemcy bardzo chętnie brali za żony polskie kobiety. Nie dość, że najpiękniejsze na świecie, to z taką zaradnością, kreatywnością kulinarną.
   W domu rodzinnym zawsze towarzyszyły mi owoce i warzywa oraz domowej roboty obiadki, ciasta, wytapiany w żeliwnych rondlach smalec z chrupiącymi skwarkami, suszące się nad piecem kiełbasy, wędzone w domowych, prymitywnych wędzarniach szynki, boczki, karczki. Niezliczonej ilości przetwory piętrzące się na półkach ciemnej piwnicy, w tym: weki z marynowanymi w całości podłużnymi pomidorami, pikantną sałatką z szatkowanych, zielonych pomidorów, słoje z kiszonymi ogórkami, korniszonami, marynowanymi grzybkami, piklami, słoiczki z przecierami, dżemami, konfiturami, malinami w syropie, butelki z balsamicznymi sokami z porzeczek, malin, jabłek, domowego wina, nalewek. Przy ścianie stały beczki z ogórkami, kiszoną kapustą, skrzynie 
z zimowymi renetami, gruszami-niepozornymi szarozielonymi i podłużnymi kształcie ,o smaku bananów (tak nam się wtedy przynajmniej wydawał). W kopcach z piasku ukrywały się ziemniaki, marchewki, pietruszki, buraki. Na strychu zaś w płóciennych workach wentylowały się włoskie orzechy, suszone na słońcu talarki jabłek, gruszek i przesypywanych cukrem śliwek.
    Odkąd sięgam pamięcią nie cierpiałam mleka. Szczególnie ciepłego, na którym ścinał się kożuch (przyprawiał mnie o wymioty), albo dopiero co spienionego po dojeniu krów, cedzonego naprędce przez gazę. Dorośli wręcz torturowali mnie tym mlekiem i wariacjami mlecznymi. Zupy mleczne, te 
z makaronem, zacierką, laną kluską, ryżem to koszmar mojego dzieciństwa. Torturowali mnie 
w domu, w żłobku, przedszkolu, szkole. Zamiast się skupić na nauce, czy zabawie z rówieśnikami już sobie wyobrażałam to, co dzień w dzień wydarzyć się musiało. Dorośli mieli straszną korbę na temat zbawiennego wpływu mleka na rozwój dzieci. Może coś było na rzeczy, bo nie wyrosłam zbytnio, a patrząc na moje zdjęcia z przedszkola czy szkoły, wyglądam naprawdę śmiesznie. Maleńka, uśmiechnięta, z błyskiem w oku do psot Ania w Krainie Wielkoludów.
     Dziś wybaczam rodzicom ten mleczny terroryzm. Dziękuję, że nie zmuszali mnie do picia tranu z wielkiej łychy (o którym to procederze słyszałam koszmarne historie rówieśników) oraz papki beznamiętnego szpinaku, który dziwnie mi się kojarzył…Pewnie dlatego, że nie zdążyli mi go obrzydzić, dziś jestem jego fanką . Na myśl o naleśnikach z białym serem, czosnkiem i lekko przesmażonym szpinakiem, albo o zawijaskach szpinakowych we francuskim cieście ślinka mi cieknie. Zamiast pisać, chętnie zabrałabym się do pieczenia. Bo jedzenie to celebracja, jeszcze lepiej jeśli wprzódy towarzyszy mu samodzielne pichcenie.
    Kiedy chodziłam do przedszkola byłam strasznym niejadkiem- smakoszem. Nie cierpiałam przedszkolnej, masowej garkuchni z potrawami, których skład trudno było zidentyfikować. Ja jem przede wszystkim oczami. Więc walnięta łycha szaroburego puree z ziemniaków, marchewka z groszkiem o glutowatej konsystencji i kawał dziwnego mięsa nie przemawiały do mnie zupełnie. A zupy! To dopiero był  kulinarny koszmar! Niezidentyfikowane warzywa utopione w wywarze koloru chodnika, albo murawy skopanej przez piłkarzy cisnęły mi na język strofy z wiersza Jana Brzechwy „ Na straganie”. Coś w stylu „ A to feler, westchnął seler”, „ A pietruszka, z tą jest gorzej, blada chuda, spać nie może”.
    Cóż ,dzieci nie miały wtedy jeszcze posłuchu u dorosłych, nie mogły wypowiedzieć swojego zdania, nikt się z nimi nie liczył. Więc siedziałam po wyroku: „ Nie wstaniesz, dopóki nie zjesz całego obiadu” przy opustoszałym stole, kiwając nogą i licząc biedronki na ceracie. Nie mogłam liczyć na ułaskawienie, czasem tylko na zmniejszenie kary (kiedy płakałam już rzewnymi łzami, albo wymiotowałam do talerza). Miałam też swoje sztuczki obronne- zakopywałam wielkie kotleciska w kopie ziemniaków, albo trzymałam jedzenie w ustach , wyglądając pewnie jak chomik. Wypluwałam je , kiedy mnie w końcu wypuszczali. Zupa stygła, ścinały się na niej obrzydliwe oczka tłuszczu, a wokół mojego talerza powstawał dorodny wianuszek wyłowionych jarzyn, z którymi kategorycznie nie miałam ochoty się zaprzyjaźnić. I w tym momencie pojawiała się moja siostra, która nie tylko szybko i karnie zjadała cały swój obiadek w sali starszaków, ale zaraz po tym zjawiała się w grupie maluchów, żeby mnie karmić. Nie pamiętam, żebym coś zjadała po jej przyjściu, ale Kasia była chyba Czarodziejską Wróżką, bo zaraz potem mnie wypuszczali. Cóż, 
w kontekście odmawiania zbiorowego żywienia byłam recydywą, jeszcze trochę i założyłabym pewnie niezależne związki, broniące moich praw. Myślę, że nie tylko w grupie maluchów, ale 
i wśród starszaków znalazłoby się kilku kulinarnych buntowników chętnych pewnie razem ze mną iść na manifę z wielgachnym sztandarem „ Glutom z ziemniaków mówimy stanowcze nie!”
     Musiało mi za to niezwykle brakować słodyczy, bo pamiętam takie oto zdarzenie. Miałam wtedy ze cztery latka, a widzę tę sekwencję zdarzeń bardzo wyraźnie, jak fragment filmu.
- Uwaga dzieci! Zaraz będziemy kleić górnicze czapki z bibuły i kartonu. Najpierw karton pomalujemy na czarno, a potem skleimy czapki gumą arabską!- mimo wielkiego gwaru na sali dotarło do mnie to cudowne określenie „guma arabska”. I już wyobrażałam sobie coś pysznego, pachnącego, kolorowego. Coś co można zjeść ze smakiem, albo przynajmniej „porzuć sobie”.
- Zrobię tak - myślałam gorączkowo- skleję czapkę jak najpiękniej będę potrafiła. Będę się starała zużyć jak najmniej tej gumy. Wszystko, co mi z niej zostanie włożę do buzi. I będę żuła, żuła, żuła- rozmarzyłam się.
     Tak bardzo chciałam poczuć w ustach coś słodkiego, cudownego, pachnącego, aromatycznego. Wyobrażałam sobie, że ta „ guma arabska” okaże się dla mnie wybawieniem.
Jakie było moje zdziwienie i rozczarowanie, kiedy guma okazała się zwykłym klejem, wprawdzie  
o kolorze i konsystencji lipowego miodu, ale w  smaku wstrętna. Brr! Zresztą rozczarowanie gumą arabską było na całym froncie,  praca z tym medium była niezbyt przyjemna. Klej rozlewał się, moczył prace, brudził ręce i fartuszki.
     Ta tęsknota za delicjami trwała całe dzieciństwo. Szukaliśmy ich desperacko
w najdziwniejszych miejscach i smakach. Kiedy chodziłam do klasy drugiej, czy trzeciej panował szał na pachnące gumki do mazania z Chin. Zbieraliśmy je wtedy nałogowo, wymienialiśmy się nimi na przerwach. Wtedy to powiedzenie „ Pokaż mi swój piórnik,a zobaczę jakim jesteś gościem” weryfikowane było przez ilość chińskich gumek. To nic, że tak naprawdę niezbyt dobrze zmazywały błędy w zeszytach. Ważne, że miały nalepki z prawdziwymi chińskimi znakami, a kolory (dziś zwane tandetnymi, najgorszego sortu kiczowatymi) były bajeczne: wściekle różowe, neonowo pomarańczowe, żarówiasto seledynowe.
Co mają gumki do mazania wspólnego z jedzeniem spytacie? Otóż gumki te oprócz tego,
 że pochodziły z dalekich, egzotycznych Chin, oprócz tego, że czarowały kolorami, których nie mogliśmy nazwać, (bo nazw tych kolorów nie było jeszcze w naszym dziecięcym słowniku), miały jeszcze jedną fantastyczną cechę. Pachniały. Pachniały tak pięknie, zniewalająco, słodko i złudnie, że wydawało mi się, że można je…jeść. Zapowiadały słodycz, która jednak nie przychodziła.
     Ile to pogryzionych w troty kolorowych gumek do mazania musiałam wyrzucić ze swojej kolekcji, aby się przekonać, że niestety nie są jadalne. Uwierzcie mi, nie skończyło się na jednej, czy dwóch próbach.
    Substytutu słodyczy szukałam dalej. Uwielbiałam na przykład jeść z torebki suchy kisiel lub galaretkę, szczególnie o smaku truskawkowym. Mieszanka skrobi, kwasku cytrynowego , cukru , aromatu identycznego z naturalnym, fantastycznie przyklejała się do podniebienia. Kwasek szczypał w język, a cukier cudownie się rozpuszczał w ustach.
Kiedy już naprawdę nie było żadnych, ale to żadnych słodyczy do zdobycia, też sobie jakoś radziliśmy. Często brakowało nawet ohydnego, margarynowego w smaku wyrobu czekoladopodobnego w etykiecie zastępczej, sprzedawanego na kartki (o ile pamiętam 250g na miesiąc). Podjęliśmy desperackie i radykalne kroki. Kupowaliśmy na przerwie słoik dżemu, który jeszcze się w sklepie o dziwo uchował oraz po paczce makaronu bezjajecznego typu „nitki” (dzisiejsza nazwa -spaghetti). Po kolei braliśmy garść makaronu, zakręcaliśmy tymi nitkami 
w słoiku i jedliśmy. Jedliśmy ze smakiem, z radością w oczach, w pełnym zespoleniu chwili. Dodam, żeby było jasne- makaron był…surowy. A deser wspominam z rozrzewnieniem w oczach, i dziwnym posmakiem w ustach.
     Nie pamiętam z dzieciństwa polepszaczy, dań w proszku, gorących zupek, erzaców. Choć wybór produktów był mizerny, za to wszystko było bez chemii, sztucznych protein- naturalne i zdrowe.
    Naszą dietę określały pory roku. Wiosną już czekaliśmy na lato. Szczypiorek, rzodkiewka
 i czasem sałata to jedyne rarytasy przednówka. Latem oddawaliśmy się chrupiącym
 i soczystym czereśniom, truskawkom, malinom, porzeczkom i agrestowi ,jagodom i jeżynom z lasu, papierówkom z sadu za domem. Jesień była obezwładniająca. Zapach malinówek, potężnych białych antonówek, złocistych i słodkich gruszek klapsów, roznosił się po całej okolicy. Aromat czuć było w domach, sadach, a nawet w szkole, kiedy znosiliśmy „ dary jesieni” na wystawę. 
Do tego cierpki, a z czasem oleisty aromat orzechów włoskich, których było pod drzewami wiele, które tylko czekały, w zielonych skorupkach barwiących dłonie przy ich obieraniu na brązowo. 
„ Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie…”
 A jak dodamy do tego gęsty zapach smażonych śliwkowych powideł, bulgoczące gąsiory 
z domowym winem to czujesz się jak w raju! Zdawało się , że w atmosferze brakło już miejsca na ziemisty zapach warzyw, suszących się grzybów, fermentu ogórków i kapusty, octowej marynaty bladych pikli, pieczonych z miodem jabłek. Zimą korzystaliśmy z dostatków i dobrodziejstwa sadów i ogrodów oraz zapobiegliwości pań domu, które bez opamiętania wkładały aromatyczne cuda natury w słoje i słoiczki. Często jeszcze nie zdążyliśmy zjeść wszystkich przetworów z poprzedniego sezonu, a tu babcie, ciotki, mamy niestrudzone, produkowały domowe delicje na nowo. Czasem brakowało słoi, innym razem gumek do weków, albo korków do butelek. Ale to był najmniejszy problem. Panowała kulinarna i gospodarska solidarność.
 Z rzadka docierały do nas  cytrusy, brzoskwinie, arbuzy, granaty, papryki. Nie wiedzieliśmy co to jogurt , McDonalds i grill.
Ale tęsknota za słodyczami czaiła się bezlitośnie i męczyła niczym duch tragicznie zmarłej Panny Młodej!
    W domu swego czasu mieliśmy miesięcznik Burda ze „zgniłego RFN-u”. Nie wiem skąd. Sztuk trzy. To był dla nas szok! Począwszy od jakości wydawnictwa (kredowy papier, zdjęcia dobrej rozdzielczości ) poprzez zupełnie inny sposób pokazywania świata, ludzi, a na reklamach skończywszy. Przeglądaliśmy to cacko namiętnie i z pietyzmem. W grupie i zupełnie samotnie. Strony były już przez nas wypracowane, wybłyszczałe, pomięte od ciągłego dotykania  a brzegi pożółkłe.
    Między stronnicami z pięknymi, długonogimi, elegancko ubranym pięknościami, które uśmiechały się ze zdjęć krwistoczerwonymi ustami ukazując nienagannie równe i śnieżnobiałe zęby, odnalazłam zupełnie zjawiskowe dla mnie fotografie jedzenia. Owoców, kanapek, zapiekanek, słodyczy.
    W chwilach  krańcowego głodu słodkości wąchałam strony z czekoladkami Merci. Liczyłam je 
w pudełeczku na zdjęciu, próbowałam odgadnąć smaki poszczególnych rajskich sztabek. Tworzyłam całe wizualizacje: orzechową, marcepanową zjem teraz, gorzką zostawię dla babci Stasi, a białą  (naprawdę jest biała czekolada?- dziwiłam się) zjem jak wrócę z kościoła.
    Zazdrościłam tym dzieciom niemieckim, że mają takie wspaniałe czekoladki, a ich mamusie mogą chodzić do pracy w pięknych, błyszczących bluzkach wiązanych pod szyją
i wysokich , czerwonych lakierkach z kokardą na przedzie.
   -Jakie piękne te niemieckie panie- myślałam z podziwem. Dziś wiem, że to modelki. Pewnie były z…Polski. Będąc wielokrotnie w Niemczech szukałam tych pan na ulicach, przystankach, 
w supermarketach.  Nie widziałam żadnej podobnej do tych ślicznotek z Burdy. Chyba, że Claudia Schaeffer. Wyjątek potwierdza regułę.
    Kiedy nasz wujek Kazik (mąż cioci Marysi- siostry mamy) zaczął jeździć do Czechosłowacji, Węgier, NRD, a potem na zachód polepszyło się nam nieco ze słodyczami. Trzeba oddać wujkowi cześć, bo choć przywoził frykasy na sprzedaż (fistaszki, czekoladki, olej, kakao, kawę, herbatę), zawsze coś dla nas- przyznać trzeba dość dużej gromadki dzieciaków- zabezpieczał. Czekolada 
z orzechami- to pamiętam najbardziej z tych czasów. Kiedy wujek przyjeżdżał zawsze była 
i czekolada.
      Któregoś popołudnia babcia Stasia zebrała nas wszystkie dzieciaki w letniej kuchni. 
Nie przewidując powagi chwili, jak to zwykle- chichrałyśmy się, szturchałyśmy, a nawet wykazywałyśmy poirytowanie, że odrywa się na od kulminacyjnego momentu zabawy
w podchody.
      Tymczasem babcia podeszła do kredensu, na którym stały wielkie kwadratowe puszki
 z uśmiechniętymi twarzami pań w warkoczach. Powiadają, że kiedyś, dawno, dawno temu były 
w nich cukierki kukułki, ale tego czasu najstarsi Górale nie pamiętają! Babcia delikatnie przesunęła trzeszczące drzwiczki. Zabrzęczały porcelanowe filiżanki. Babcia wyciągnęła głęboko ukryty w głębi kredensu dziwaczny, śmieszny owoc. Nie od razu go poznałyśmy. Bo i skąd? Nigdy go jeszcze nie widzieliśmy na oczy. To był żółty banan. Nawet kolor jego skórki był dla nas nierzeczywisty. Pewnie się teraz śmiejecie, czytając, jak celebruję tę chwilę, ale taką ją właśnie pamiętam. Wytrzeszczyliśmy oczy, gwar ucichł. Babcia zdjęła skórkę z owocu. Pokroiła go na dość równe kawałki i włożyła każdemu z nas do ust po jednym krążku mięsistego banana. Sobie nie zostawiła ani kawałeczka.
    Zamknęłam oczy. Nie potrafiłam tego smaku i aromatu z niczym porównać. Nie od razu go pogryzłam. Ssałam, ciumkałam, muskałam językiem, delektowałam się tą maleńką drobinką luksusu. Nie chciałam, żeby smak zaraz zniknął. Zapamiętywałam go wyostrzonymi kubkami smakowymi, szkoda było go połknąć w końcu. Ależ to była chwila!
     Dziś smak bananów nie robi na mnie żadnego wrażenia. Przy zakupach marudzę, a to za duży, 
a ten jakiś taki poobijany. Znam kilka jego odmian i sposobów przyrządzania. Czasem znudzone brakiem naszego zainteresowania czernieją w salaterce, dzieląc swój los z innymi, jak one codziennymi owocami.
     Często chcę odnaleźć ten magiczny smak pierwszego banana. Jem powoli, mrużę oczy, przeżuwam. Smaku dzieciństwa nie mogę odnaleźć do dziś. 

     Jedzenie potraw w restauracjach, barach było wielkim świętem . Nie było dobrze widziane. 
Na te „wybryki” (choć skrycie upragnione) patrzono z dezaprobatą, nadając mu negatywny charakter. Kto to widział włóczyć się po lokalach- toż to same darmozjady i hulaki tam chodzą– jakby powiedział mój dziadek.
    A ja wprost uwielbiam usiąść z gazetą w ręku  przy małym stoliczku przed kawiarnią
 i niespiesznie delektować się cappuccino i dwoma obłędnie pachnącymi, drożdżowymi pączkami 
z konfiturą różaną. Tu rozmowa z siostrą, a tu kątem oka obserwowanie rytmu miasta. Przyglądam się ludziom, którzy pospiesznie idą ulicą, starszej pani z maleńkim pieskiem na różowej smyczy, która w swojej garsonce w wielkie żółte koła wygląda dziwacznie. Listonosz wrzuca garść listów do skrzynek pocztowych, a małej dziewczynce z waflowego rożka wypadła kulka malinowych lodów. Przy naszym stoliku piętrzą się pakunki, torby, torebeczki, bo zatrzymaliśmy się tu na chwilę. Najchętniej wyciągnęłabym na  stół wszystkie zakupy, aby się już nimi nacieszyć, wymienić spostrzeżeniami. Niestety , choć mnie korci i nosi , zakupy czekają grzecznie w torbach, a ja ukradkiem, oblizuję palce ze słodkiego lukru , bo to przecież tez niezbyt elegancko.
      Przeważnie jedzenie na mieście towarzyszy całodziennym buszowaniom po sklepach. Przyjęliśmy taką strategię dawno temu- najpierw latanie po sklepach w poszukiwaniu zakupowych skarbów. Na koniec- kawka ze słodkimi delicjami, albo obiad w jakiejś restauracji , barze czy pizzerii.  Oczywiście nasze babskie zakupy trwają kilka godzin, więc coś w drodze podjadamy.
- Kupmy sobie coś na rękę- bardzo podoba mi się to powiedzonko Kasi. Wprawdzie u nas nie ma tak zawrotnego wyboru drobnych potraw, które zjada się kilkoma kęsami spacerując po ulicach ,jak  to doświadczyłam w Niemczech czy krajach śródziemnomorskich, ale zawsze się coś znajdzie na „ pierwszy głód”. Chrupiąca bułka pełnoziarnista z kubeczkiem kefiru- mój faworyt, gotowana kolba kukurydzy, gofry z owocami, lody, drożdżówka z jagodami.



sobota, 12 stycznia 2013

Barszcz, kapuśniak czy grzybowa?


Najbardziej przygnębiającym dla mnie miesiącem jest styczeń. Powinien być listopad ze swoją deszczową nostalgią, przygnębieniem, szarugą. Ale styczeń wygrywa co rok, bo choć zapowiada nowy czas, to dla mnie jest w tym wszystkim nieprzekonywujący. Dlaczego nie lubię stycznia? To dla mnie czas Depresji Poświątecznej. Po tej eksplozji rodzinnych spotkań, gwaru, zapachów pomarańczy, miodu, maku i bakalii nie pozostaje we mnie nic prócz gorzkiej tęsknoty , rozczarowania, że to już koniec. Naiwna jestem, wiem, ale tak jest co roku.   Nie potrafię się naprawdę po tym złudnym czasie lenistwa i rodzinnej aury otrząsnąć. Irytuję się na siebie i świat. Po co to wszystko, po co to tak mocno celebrujemy, przeżywamy, kiedy potem pozostaje tylko smętny, rachityczny kikut choinki w rogu, stłuczone czerwone bombki, cisza w domu mamy i wyrzuty sumienia, że obżarstwo to grzech!
      Najgorzej musi być naszej mamie. Praktycznie od wigilii aż do święta Trzech  Króli dom tętni życiem, zawsze ktoś coś je, podpieka gołąbki z kapusty, pozostałe z wigilii pierogi, podjada makowce, serniki, cudaki, jabłeczniki, rozbiera ze skórki pomarańcze, mandarynki, przegryza suszone morele, figi, daktyle, łuska orzechy. Często ktoś wchodzi, otupując śnieg z butów przed drzwiami, mijając się z tymi, co właśnie wychodzą.
Zmywarka nie nadąża zmywać naczyń, choć na co dzień jest ich aż zanadto. Lubię ten czas, gdy tak naprawdę nie ma czasu na intymność, chwilę tylko dla siebie. Jakbyśmy chciały (my kobiety przede wszystkim) zatrzymać ten czas, na zapas nacieszyć się sobą, wypowiedzieć słowa, które nie specjalnie trafiają do naszych mężów- ot , takie kobiece sprawy i sprawki. Albo nie- robić-zupełnie-nic. Ale ze sobą- mamą i siostrą.
    A tu masz, zaraz na początku stycznia wszystko cichnie, nie ma ludzi, gwaru, rozmów, zapachów. Tylko pralka przewraca w tę i z powrotem pościel z naszych świątecznych łóżek. Mama pozostaje w domu sama, chyba bardzo samotna. Ja to rozstanie przeżywam bardzo.
    Moja siostra Kasia mieszkająca od 20 lat w Niemczech jest Królową Bożego Narodzenia ds. Dekoracji w naszym domu rodzinnym. To ona logistycznie spina te święta, nadaje przygotowaniom rytm i siłę. Co roku niezmiennie wiesza metry zielonych girland z mnóstwem małych światełek i złocistych wstęg przed domem, na domu, w domu. Dekoruje wszystkie okna lampionami, drewnianymi gwiazdami, choinkami, bałwankami, wieńcami. Dom wygląda jak Chatka Św. Mikołaja. Odkąd mieszka w Niemczech, co rok wyładowuje ze swojego samochodu oprócz piętrzących się pudeł, pudełeczek, torebeczek, kartonów ze srebrnymi esami-floresami z prezentami, co i rusz nowe  świąteczne bibeloty, cacka, cudeńka, zwoje przecudnych szarf, wstążek, florystycznych kryształków, sztucznych gałązek wiciokrzewu, głogu,, jarzębiny, które wyglądają jak prawdziwe. Nie wierzę, że można wymyślić coś nowego w dziedzinie świątecznych dekoracji, a tu zjawia się nasza Czarodziejka- Katarina  z nowościami, złotymi papierami, oszronionymi sopelkami, dzwoneczkami, rajskimi jabłuszkami. To ona, niczym królowa Bona przywiozła do naszego domu z  Zachodu tyle inspiracji dekoratorskich, które po czasie stały się nasze.
Całe szczęście, że dla nas święta to nie tylko te zewnętrzne oznaki szczęścia, jak to jest
w Niemczech. To tylko cieszące oko dopełnienie naszych przeżyć religijnych, duchowych, rodzinnych.
Tak wychowali nas nasi rodzice, to samo przekazujemy naszym córkom, a co one z tym bagażem rodzinnych tradycji i rytuałów zrobią? Nie mam pojęcia.
 Jeszcze nigdy nie spędziliśmy świąt w inny niż tradycyjny sposób. W rodzinnym domu. Szokowało mnie zawsze, że można się ot tak spakować i wyjechać na święta Bożego Narodzenia w góry, na narty, do schroniska, albo jeszcze gorzej –gdzieś w dalekie krainy, gdzie pod palmą pilibyśmy drinki z rumu i świeżego mleka kokosowego.
Świat się zmienia, a nasze święta raczej nie. Te same potrawy wigilijne, ta sama piękna biała porcelana naszej mamy ze złotymi detalami, którą dostała w prezencie ślubnym. Mam wrażenie, że i choinkę mamy co roku tą samą, choć rok w rok  inna panna leśna jak żywa puszy się w naszym pokoju.
  Tyle wspólnych wigilii, tyle domów, które miały być dla nas schronieniem na zawsze, tyle historii, anegdot, tyle zapachów  i smaków. Jedno puste miejsce dla Niespodziewanego Gościa.
   Taka jestem sentymentalna, mazgaj prawie. Od dziecka, w wigilię zawsze chce mi się płakać. Tak mnie rozczula ta magiczna chwila bycia razem, że ciągle wyobrażałam sobie
 i wyobrażam do dziś, jak to będzie, kiedy zabraknie babci, dziadka, mamy, taty.
Jaka będzie wigilia mojej rodziny, kiedy mnie nie będzie? Przecież świat nie przestanie się kręcić, a bliscy znów będą łamać się opłatkiem.
     Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia trwają przynajmniej od listopada. Co ja mówię, od późnego lata! Mama suszy na słońcu plastry jabłek, grusz i śliwek na wigilijny kompot, z dumą wiesza naszyjniki borowików, prawdziwków nad kuchennym piecem. To na wigilijne uszka i pierogi. Jesienią kisi kapustę w drewnianej, bądź  kamionkowej beczce. To na świąteczny bigos.
    Ja praktycznie cały rok wyszukuję bożonarodzeniowych prezentów, bo obdarowujemy nimi całą rodzinę. I tak to jest , mam to już zakodowane- zobaczę coś fajnego, oryginalnego
i zaraz przychodzi mi na myśl, dla kogo byłby to trafiony prezent pod choinkę.
 Z drugiej strony bardzo lubię niespodzianki, ten wykwit wyobraźni, co też w pięknie zapakowanym pudełeczku specjalnie dla mnie jest? Duże pudełko, czy małe, prostokątne, a może nieokreślonego kształtu? Ciężkie, czy raczej leciutkie i delikatnie brzęczące, kiedy się nim poruszy? Nie mogę się zdecydować: doczekać niespodzianki do wigilijnej kolacji, czy wywęszyć skarb wcześniej?
Uwielbiam dostawać prezenty, szczególnie te przemyślane, niekoniecznie drogie, ale oryginalne. Bo to znaczy, że ten, kto mnie obdarował naprawdę o mnie myślał, myślał szczególnie.
Uwielbiam też robić prezenty- patrzyć na moich bliskich, kiedy rozwiązują szyfonowe kokardy, rozrywają nerwowo złoty papier, albo wręcz odwrotnie- delikatnie rozpakowują niespodziankę, pieczołowicie rozprostowując papier, składając wstążkę, delektując się chwilą.
Kiedy widzę błysk radości w ich oczach jestem w siódmym niebie. No, ale nie zawsze udaje się mi trafić z prezentem. Najgorzej jest z mężczyznami. No co im można  kupić ?
   Te dylematy tylko podgrzewają świąteczną gorączkę. To niechybny znak, że święta tuż tuż…

No i skąd we mnie taka pewność, że to czysty barszcz o burgundowej barwie z maleńkimi jak naparstek uszkami- małymi pierożkami nadziewanymi grzybowym farszem (Włosi pewnie nazwaliby je tortellini per fungi) jest królową wigilijnej wieczerzy, a nie grzybowa, czy kapuśniak? Kiedy dawno temu dowiedziałam się od męża mojej siostry, że u nich na wigilię jada się kapuśniak pewnie sama miałam skwaszoną minę jak ta zupa. „Ale dziwaki”- pomyślałam. Nawet współczułam im. Idźmy dalej, byłam tak przekonana, że na wigilijnym stole jest tylko miejsce dla jednej zupy- barszczu właśnie, że ten kapuśniak czy grzybowa była dla mnie profanacją. Już chciałam  tych wszystkich „odszczepieńców” uratować od tej fatalnej ignorancji polskiej tradycji wigilijnej, nawrócić na jedyny i niepowtarzalny smak, który bezwzględnie powinien towarzyszyć tej magicznej kolacji. Było mi ich szczerze żal. „Jak ich rodzice mogli do tego dopuścić”- dywagowałam, a minę pewnie miałam jak zatroskany św. Wojciech przynoszący do piastowskiej Polski chrześcijaństwo, albo pracownica opieki społecznej patrząca ze współczuciem, ale też i dezaprobatą na pozbawione wigilijnego barszczu dzieci .
    Potem dowiedziałam się, że to nie patologia, nie pojedynczy przypadek. Rzeczywiście
w innych rejonach Polski na wigilijnym stole pojawiały się inne potrawy niż w moim rodzinnym domu. Wspomniany kapuśniak, grzybowa, kluski z makiem, makiełki, pstrąg, karp w szarym sosie.
    A co dopiero wiadomości, że poza Polską nigdzie nie łamią się opłatkiem, wigilia nie jest tak celebrowana jak u nas, mało, że nie mają postnych potraw, to jeszcze wcinają pieczonego indyka, czy bratwurst mit kartofelsald (pieczone kiełbaski z sałatką ziemniaczaną) wyrafinowane niemieckie danie wigilijne, Pasterki- uroczystej mszy o północy zwiastującej narodziny Jezuska nikt nie zna, a we Włoszech prezenty bożonarodzeniowe dzieci otrzymują na Trzech Króli czyli 6 stycznia, nie od św. Mikołaja, Gwiazdora, czy pożal się Boże Dziadka Mroza, ale od czarownicy Bifany.
     Dziś wszelkie nowości, odmienności przyjmuję bez wzburzenia i palpitacji serca. Czasem nic mnie nie wzrusza, czasem śmieszy, najczęściej inspiruje, intryguje. Lubię poznawać zwyczaje innych narodów, kultur, cywilizacji, próbować je zrozumieć, lub wręcz odwrotnie- przyjmować je takimi jakie są, bez szukania kolejnego dna.
Dlaczego więc tak mnie to wtedy szokowało? Zresztą nie tylko mnie. Podejrzewam, że moją siostrę, kuzynki również.
     Odpowiedź jest prosta i mało odkrywcza. Moje życie koncentrowało się wokół rodziny. Wspólnych dni  splatających się w rok jak warkocze. Codzienne bytowanie, które praktycznie było czekaniem, przygotowaniem na Adwent, Boże Narodzenie, Wielki Post, Wielkanoc. Wakacje, urodziny mamy, taty, siostry, lato, pierwszy dzień szkoły, czyjaś Komunia Św, czas zbioru porzeczek, wykopki, Wszystkich Świętych, smażenie powideł z śliwek węgierek, narodziny następnej kuzynki, śmierć sąsiada…
      Byliśmy mikroorganizmem- prawie samowystarczalnym. Wprawdzie rodzice chodzili do pracy, my do szkoły, ale prawdziwe życie koncentrowało się w domu.
Na przykład w wielkim poniemieckim łożu , gdzie spędzaliśmy mnóstwo czasu śpiąc wszyscy razem (czwórka dzieciaków), babcia i dziadek, kotłując się pod pierzynami, w które się zapadaliśmy. Czasem w łóżku zjawiło się kilka zmarzniętych kotów zwiniętych w kłębek,
a nawet szczeniaki. Dziadek zawsze słuchał radia Wolna Europa- które wyło niemiłosiernie. Głosy, trzaski z radia było dla nas dzieciaków sygnałem, że dziadek kładzie się już spać, więc i nasza pora już nadeszła. Dziwne to były noce. Dziadkowie przez nas nie mieli przecież żadnej intymności. Z radia wydobywały się ponure , zawiłe informacje , jakby z dalekiego świata, których zupełnie nie rozumiałam. Ciągle ktoś mówił o jakimś Moczarze, o generale Sikorskim, o Londynie, więzieniach, internowaniu.
Sypialnia dziadków w nocy stawała się niezwykle ponura, ciemna. Tajemnice, wampiry, poniemieckie historie kłębiły się w naszych małych główkach, które zresztą złośliwe, starsze dzieciaki jeszcze w nas podsycały. Straszenie- to był rytuał nocnego spania razem. Jakieś potwory, nienarodzone dzieci, hitlerowcy, złodzieje czaili się na nas co noc. Często udowodnialiśmy sobie, że widać ich czarne sylwety w odbiciu trójramiennego lustra starej toaletki. Głosy z radia potęgowały niepokój, przez otwarte okna słychać było złowrogie chlustanie rzeki Bóbr (w której mieszkał straszny Wodnik, albo topielec z przed tygodnia), wierzby płaczące płukały swoje warkocze w falach granatowoczarnej , lodowatej wody.
   Nie dziwię się więc teraz, że nawet tego nie świadome staraliśmy się siebie w końcu rozśmieszać, żeby przeżyć kolejną noc. A jak? To była głupawka zbiorowa. Wystarczyło , żeby ktoś roześmiał się, westchnął głupio, kaszlnął, dotknął drugiego stopą. Jak na komendę wszystkie dzieciaki parskały wtedy śmiechem- zdrowym i perlistym. Na początku nie wzbudzało to irytacji dziadków. Ale scenariusz wieczorny był zawsze ten sam. Kolejne zaczepki, którym towarzyszyły salwy śmiechu. Po kilku rundach dziadek Karol nie wytrzymywał- miotał się na łóżku i przeklinał tak pięknie, ze wschodnim zaśpiewem wyzywając nas od „ najduchów”.
    Babcia nie miała tyle siły i temperamentu by walczyć o ciszę. Prosiła nas o spokój- przed świtem przecież wstawała doić krowy i wyprowadzała je na urocze łąki „na kopalnię”.
   Oczywiście, co zakazane, jeszcze bardziej smakuje. Nie mogliśmy się pohamować od tego śmiechu, choć później bardzo chcieliśmy się uspokoić, żeby nie doprowadzić dziadka do szewskiej pasji, więc tłumiliśmy ten dziecięcy chichot w poduszki. Zasypaliśmy szczęśliwe, przebudzane od czasu do czasu ujadaniem psa, gdzieś w dalekiej zagrodzie, wzmagającym się i nieprzyjemnym dźwiękiem, zagłuszającym Radio Londyn, czy seriami chrapania dziadka Karola…
   Czuliśmy się ze sobą bezpiecznie, choć w domu panował ciągle gwar. Ktoś wchodził, ktoś wychodził. Ktoś krzyczał na podwórku, a na górze, na drewnianej werandzie słychać było perlisty śmiech zakochanych.
    Choć było nas ciągle dużo w domu dziadków, a może właśnie dla tego nie pamiętam, aby dorośli z jakąś wielką radością przyjmowali „ obcych”. I nie chodzi tu o to, że ich nie lubili, czy izolowali się jakoś szczególnie. Odwiedzali nas oczywiście raz po raz ludzie z zewnątrz, ale z perspektywy czasu mam wrażenie, ze zaburzali nasz mikrokosmos, rytm naszego życia, czuło się podskórnie pewnego rodzaju zniecierpliwienie, czy rozdrażnienie.
    Oczywiście goście nie odczuwali tego, przynajmniej nie powinni, ale dało się to zauważyć. Przy czym nasza szalona rodzina była bardzo gościnna, drzwi od domu nie były w dzień zamykane za klucz, jak to mówią „Gość w dom, Bóg w dom!”. Stąd czasem dziwne oryginały u nas pomieszkiwały. A to jakaś kuzynka z rodziny dziadka, kolega z wojska, spłukany szwagier, skłócony z małżonką kolega dziadka z winiarni, albo „przyjaciel rodziny”, cokolwiek to oznaczało.
    Jest w tym wszystkim niekonsekwencja, ale nie zakłamanie. Po prostu najzwyczajniej w świecie w swoim gronie czuliśmy się jak najbardziej szczęśliwi i bezpieczni. Kłócili się zatem mieszkańcy poniemieckiej willi pod numerem 45, to znów płakali razem, śmiali z anegdot
i forteli, i tak było dobrze . Tyle im wystarczało do szczęścia. Inna sprawa, że piękne
 i temperamentne panny Sękowskie siłą rzeczy trzepotały rzęsami na widok mężczyzn pojawiających się w okolicach rodzinnej posiadłości, ale taka jest naturalna kolej rzeczy
i temat na kolejną opowieść.
    Dość, że do dziś prócz ukochanej siostry , mamy i „ rodzinnych przyjaciółek” nie miałam
i nie mam przyjaciółki czy koleżanek, z którymi spotykałabym się na ploteczkach czy kawce. Widocznie wżęłam sobie mocno do serca, to co od dzieciństwa słyszałam od babci, mamy, ciotek, że „Nie potrzebujesz dziecino żadnej koleżanki, bo masz tyle kuzynek i siostrę. Koleżanki odejdą, zdradzą, wyśmieją,  a rodzina pozostanie na zawsze”.
„ Dwie was jest tylko (ja i moja starsza siostra Kasia)- mawiała babcia Stasia- jak para ócz
w głowie. Kochajcie się i szanujcie, bo tylko siebie mieć będziecie na tym świecie”.
    Nauczę moją córkę gotować barszcz wigilijny, tak, jak mnie nauczyła moja mama
( koniecznie z suszonym grzybkiem i zakwaszony sokiem z cytryny przed wrzuceniem buraków do wywaru, aby był złocisty i cudownie czerwony), a ją jej mama. Kto nauczył babcię Stasię gotować barszcz? Dobre pytanie. Nasze wigilijna wieczerza ma charakter wschodni, a babcia pochodzi z Lubelszczyzny. Czy tam jedli barszcz, grzybową, czy kapuśniak? Muszę koniecznie spytać babci!

wtorek, 18 grudnia 2012

Ne byłam dzieciakiem z Dworca Zoo


 Odkąd pamiętam, zawsze wzruszało mnie piękno, takie najzwyczajniejsze.. Łykałam wszystko jak młody pelikan. Strzeliste wieże kościołów, haftowany obrus, wzgórze oliwne, zgarbiony staruszek z pooraną twarzą, kolczyki z czereśni i poniemieckie, wytarte granatowe i czerwone kafelki w domu moich dziadków. Zachwycały mnie podróże, niesamowite historie opowiadane przez dziadka Karola. Zachwycali mnie ludzie, muzyka , drożdżówka babci Stasi i jej wielka misa z pierogami.
I przeżyłam pierwszy szok, kiedy jako piętnastolatka może, przeczytałam książkę, która mnie wstrząsnęła, i to na tyle skutecznie, że nie doczytałam jej chyba do końca. Ja wychowana na „ Dzieciach z Bullerbyn” wzięłam się, zupełnie nieświadomie za „ My, dzieci z Dworca Zoo”.
Nie wierzyłam, że dzieciaki mogą mieć takie dzieciństwo. Że sikają po windach, klatkach schodowych, bo kiedy rozpaczliwie krzyczały w okna blokowisk „ Mamo otwórz” nie było odzewu. Mój mały, prowincjonalny mózg nie przyjmował, jak to możliwe, że dzieci są tak samotne, tak wyobcowane, tak niekochane, nieszczęśliwe…
Moje dzieciństwo to zupełnie inny klimat. Teraz wiem, że moje dzieciństwo było kolorową, gwarną bajką.
   W poniemieckiej willi, która stała się domem naszej rodziny było nas zawsze pełno. Cztery pokolenia razem. Bywało, że czasem ktoś wyjeżdżał, na chwilę zmieniał miejsce zamieszkania, ale „dom” był jeden. Dom moich dziadków. Pełen historii, tragedii, pełen śpiewu, żartów, tajemnic, pełen ludzi, którzy przychodzili na chwilę, a zostawali na całe życie.
Ja też, razem z rodzicami i siostrą mieszkaliśmy tam nie raz nie dwa. Kiedy nie był naszym
 „ codziennym domem”, kojarzył mi się zawsze z babcią i dziadkiem. Z wakacjami, z zielonym, okrągłym stolikiem na werandzie, na którym piętrzyły się kanapki przygotowane przez babcię. I z tajemniczym, „ poniemieckim” widelcem z wygrawerowaną rybką na trzonku- marzeniem każdego dzieciaka.
   Dziadek Karol i babcia Stasia mieszkali w pięknej poniemieckiej willi, do której wprowadzili się jako repatrianci po II wojnie światowej. Stare drzwi, schody, kaflowe piece. Dla nas dzieci najważniejszych było kilka miejsc.
    Jednym z nich był strych. Strych, który wzbudzał w nas tyle strachu, ile inspiracji do fantastycznych zabaw, ze starymi kuframi, ubraniami, pudłami, kutymi zdezelowanymi łóżkami, skrzyniami i mnóstwem cudownej pajęczyny, która dodawała tajemniczości
 i dramaturgii naszym zakazanym zabawom. Bo wchodzenie na strych było dzieciom absolutnie zakazane. Wiedzieliśmy o tym, ale jak to dzieci- nic sobie z tego nie robiliśmy. Istniał wśród nas dzieciaków cały szyfr, kod, którym się posługiwaliśmy. To dzięki niemu umawialiśmy się na tajemnicze spotkania na strychu, kiedy dorośli stracili nas na jakiś czas
z oczu. Nie wiem dlaczego chodzenie na strych było zakazane, ale tym bardziej nas to podniecało. Jako dzieci mieliśmy mnóstwo czasu dla siebie. Dorośli pracowali ,a  my musieliśmy się jakoś sobą zająć. Nie łamaliśmy tylko jednego zakazu- nie  opuszczaliśmy naszego podwórka bez wiedzy dorosłych.
      Ależ wymyślałyśmy wtedy historie! Przebierałyśmy się w te zakurzone łachmany, buty, szperałyśmy w poszukiwaniu „ skarbów”, odkrywaliśmy tajemnice. Był tam bardzo zniszczony wózek dziecięcy z wielkimi kołami i staroświecką rączką. Ależ nam się podobał. To w nim woziliśmy nasze lalki, misie, koty, szczeniaki i najmłodsze dzieciaki. Dzieciaki nie za bardzo chciały jeździć w tym wózku, bo przecież nie chciały być maluchami, tylko tak jak my- grać w zabawie mamę, tatę, a najlepiej parę zakochanych. Ale nie miały wyjścia! Jak to bywa w grupie zostały przez nas zdominowane.
    Bawiąc się na strychu robiliśmy taki bałagan, wywlekając wszystkie niezbędne nam wtedy rekwizyty do zabawy ( w tym dzbanki, cynowe misy, stare sztućce, firany, kosze, kalosze, drewniane komody, wiklinowe walizki, stare parasolki, porozpruwane puchowe poduchy, kapy, donice ), że dorośli strasznie się na nas potem wściekali i obrywaliśmy ścierką, bo przecież nikt nie miał ochoty tego sprzątnąć.
    Z tych poniemieckich skarbów pamiętam szczególnie kilka. Trzypiętrowy, drewniany domek dla lalek, w którym było absolutnie wszystko, co potrzebowaliśmy do zabawy
„ w dom”. Pięknie malowany, zielony. Wszystkie drewniane detale wykonane z pietyzmem. Cudo! Ale jak to zwykle bywa, dla większości z nas był to szczyt marzeń i tylko czasem mogliśmy się nim pobawić. Należał do naszej ciotki Moniki ( najmłodszej siostry mojej mamy ), która była prawie naszą rówieśnicą. To ona łaskawie i wspaniałomyślnie pozwalała nam czasami dotknąć domku, pobawić się nim. Nawet podczas tych zabaw czułam cień byłych, niemieckich właścicieli tej willi, choć wtedy nie wiedziałam o wojnie i tragediach ludzkich tyle, co wiem dziś. Ale ta „poniemiecka tajemniczość” towarzyszyła nam zawsze.
     Pamiętam również starą , pięknie kutą wagę szalkową z odważnikami – dwu, jednokilowymi oraz kompletem maleńkich odważników w drewnianym etui. Babcia odważała na niej  biały ser, który wyrabiała w domu, czereśnie, czarne porzeczki. My bawiłyśmy się w sklep. W papierowe tutki sypałyśmy kamyczki, piasek, liście pokrzywy, błoto.
    Te nostalgiczne zabawy naszego dzieciństwa…
 Szczególną rolę w rozwój naszej wrażliwości i empatii ( tak teraz sobie o tym myślę ) wkład wniosły dziesiątki pogrzebów. Ceremonie te były tak doskonale przygotowane, takie dramatyczne w swym wyrazie, że mogłyby konkurować z pogrzebami królów, dostojników państwowych, zasłużonych dla Ojczyzny, gdyby nie fakt, że grzebaliśmy wszelkie padłe psy, koty, ptaszki, myszki…
    Najczęściej „ nieboszczyk” chowany był w drewnianym piórniku, pięknie zasuwanym jak prawdziwa trumna, czy w tekturowym pudełku po butach, albo w puszce po szprotkach. Kondukt żałobny, czyli my, odprowadzał nieszczęśnika na Czereśniowy Cmentarz, gdzie
w cieniu rozłożystych łodyg bobu, parzących pokrzyw i maciejki czekał na niego wykopany dół. Ceremonii towarzyszyły żałobne śpiewy, zapalone świece i mnóstwo polnych i ogrodowych kwiatów, które potem więdły na kopczykach usypanych z ziemi. Odwiedzaliśmy naszych zmarłych, póki się nam nie znudziło, albo do kolejnego pogrzebu. Trzeba przyznać ,że pod naszą  czereśnią spoczywa niezła ilość kretów, myszek i wróbelków. A czereśnie
 z tego drzewa były najlepsze w całym sadzie. Słodkie, chrupiące i soczyste. Robiłyśmy
z nich czereśniowe kolczyki, a szkarłatny sok brudził kołnierzyki naszych sukieneczek.
     Te nasze pogrzeby to przeniesienie otaczającego nas wtedy życia w dziecięcy świat zabaw. Tyle razy chodziliśmy na pogrzeby nieznanych nam staruszek, topielców, krewnych, znajomych naszych rodziców, sąsiadów. Tak wtedy było, że cała wioska uczestniczyła
 w pogrzebie. Ile razy musieliśmy śpiewać rzewne , smutne pieśni przy trumnie nieboszczyka, trzymać gromnice. Patrząc na nich z lękiem, parzyliśmy się gorącym woskiem ściekającym nam na rączki z tych pogrzebowych świec. Często musieliśmy również całować nieboszczyka przed zamknięciem trumny. Takiego zimnego, jak z wosku, o mdłym, słodkim zapachu połączonym z zapachem parafiny i polnych kwiatów. Autentycznie płakaliśmy na tych pogrzebach opłakując nieboszczyka razem z jego rodziną. A potem często wspominałyśmy
” A pamiętacie pogrzeb Geni jakiejśtam ? Ale miała piękny pogrzeb! Tyle kwiatów, a jak babcie smutno śpiewały, a jak jej mąż płakał. Pamiętacie?”
 I w taki oto sposób pogrzeby stały się naturalną częścią naszego dziecięcego świata. Jak nasz strych, fontanna przed domem z figurką tajemniczej dziewczynki , drewniana weranda, czy sad.
    Sad był dla nas „ Czarodziejskim Ogrodem”. Wtedy wydawał nam się ogromny, potężny, nie do przebycia. Drzew i krzewów było całe mnóstwo, ale doskonale wiedzieliśmy, w której części sadu czego szukać. Przy płocie od zwariowanego szewca Masteja w szpalerze rosły niepozorne i niskie śliwy- węgierki. Przed samą zimą dziadek w starym rondlu przez kilka dni smażył z nich gęste, słodkie i kwaskowate powidła.
    W rogu wielka czereśnia. Na Wielkanoc to właśnie tam dziadziu chował przed nami cukierki, a my jak oszalali ze szczęścia szukaliśmy ich i każdy z nas chciał ich znaleźć więcej od innych dzieciaków. Te cukierki przynosiły oczywiście wielkanocne zajączki, a dziadziu zawsze dziwnym trafem je spotkał w naszym sadzie.
    Pamiętam jakie wielkie, rozłożyste pokrzywy rosły między drzewami a krzakami agrestu
i porzeczek. Były większe od nas. Można było się pod ich liśćmi schować przed deszczem. Czasami z tych pokrzyw korzystali goście naszych dziadków. Panie rozbierały się do majtek
i biustonosza i zażywały pokrzywowych kąpieli. Podobno „ dla zdrowotności”. Podglądałyśmy te dziwolągi, chichrałyśmy się strasznie i pukałyśmy w czoło.
    Latem naszą zmorą były porzeczki. Całe mnóstwo krzaków porzeczek do oberwania. Kiedy dojrzewały nie było rady. Dziadek zarządzał rodzinne pospolite ruszenie i chcąc ( a raczej strasznie nie chcąc) kto żyw siadał pod krzakiem czarnej porzeczki i zrywał te czarne, znienawidzone, aromatyczne koraliki. Całe wielkie, cynowe wiadro! Trudno w nim było zakryć dno tymi porzeczkami ,a co dopiero nazrywać całe! Dlatego ciągle sobie te porzeczki podkradaliśmy. Przecież czekały na nas zabawy, strych…

czwartek, 29 listopada 2012

Złociste warkocze babci Stasi


    Kiedy razem z Lukiem realizowałam projekt Od Ojcowizny do Ojczyzny ie mogłam sobie odmówić zaproszenia do projektu mojej babci Stasi. Jej historia to również moja historia. Chciałam ją zachować od zapomnienia. Dla siebie, dla niej, dla jej córek, wnuków, prawnuków… 
Moja babcia Stasia jest najpiękniejsza na świecie. Lubię myśleć, że jak będę w jej wieku to też będę miała tak piękne, srebrne błyszczące włosy.
Jak całe jej pokolenie przeżyła traumę wojny, dramaty rodzinne. Wychowała sześć córek ( siódma, a piąta w kolei Tereska zmarła w wieku niemowlęcym). Leży w jednej mogile z swoim ojcem a moim dziadkiem Karolem. Stasia bardzo przeżyła śmierć Tereski. Z dzieciństwa pamiętam jak mówiła zawsze, że do święta matki Bokiej Zielnej nie może jeść owoców jagodowych , bo to tak, jakby zabierała małej Teresce. Wyobrażałam sobie wtedy tą bladolicą Tereskę. Bosą, w długiej białej koszulinie. Twarz miała umorusaną malinami, jagodami, wiśniami. I zawsze na pierwszym planie widziałam też dłoń mojej babci zwróconą w stronę Tereski. Dłoń pełną malinek nanizanych na kłos zboża.
Kiedy poprosiłam babcię o wspomnienia, wiedziałam,że to nie będzie łatwe. Siedziała skulona w swojej sypialni z książką w ręku. Mimo wieku i już słabego wzroku lubi czytać, oglądać zdjęcia, słuchać radia. 
Stasia jest od zawsze niezwykle skromna, zatroskana. To Karol- nasz dziadek tak naprawdę był gwiazdą w naszym życiu, swoją osobowością przyćmił delikatną Stasię. On rozbudzał nasze marzenia, pragnienia, podpuszczał nas swoimi niekończącymi się opowieściami. Stasia za to czuwała, byśmy mieli co jeść, by krowy były wydojone, pościel przebrana...
Podczas spotkania nie za bardzo chciała się dać fotografować. Ale jestem jej ukochaną wnusią ( zresztą jak inne wnusie i prawnusie), więc jej pewnie było głupio odmówić. Kiedy opowiadała mi swoją historię, głos jej drżał, a oczy ciągle płakały.
Żal i tęsknota, trudne wybory, brak dzieciństwa, często upodlenie ze strony prześladowców.
Oto jej osobista relacja, którą ja tylko skromnie spisałam:

    „To były piękne czasy, przed okupacją. Razem z tatusiem, mamusią i rodzeństwem pracowaliśmy na gospodarstwie. Tato był taki przystojny, postawny. Chleb był złocisty
 i chrupiący…
   Wszystko się zmieniło wraz z nadejściem wojny. Praktycznie nie miałam dzieciństwa,
 nie zaznałam beztroski tego czasu. Jako 13-letnia dziewczynka pomagałam partyzantom.
   Wszystko wydawało mi się wtedy takie tragiczne, tymczasowe, chwilowe… Nierealny
 do wyobrażenia dramat stał się dla mnie bolesną rzeczywistością. Ukraińcy spalili kolonię Chodywańce, Plebanię, dwór Jarosława Paluszyńskiego. Po okolicy grasowały bandy UPA. Dwóch moich braci zabrali na przymusowe roboty do Niemiec, ojca do obozu. Praktycznie
w jednej chwili musiałam stać się dorosła, odpowiedzialna za mamę, rodzeństwo.
    Ojca zamordowali Ukraińcy , jak udało mu się uciec z obozu. Podobny los spotkał wielu innych z mojej rodziny- zginął wuj, ciotka, dalsza rodzina.
    Oswajałam się z dorosłością, tragizmem wojny, śmiercią, głodem.
   W Jarczowie na Lubelszczyźnie byłam przesłuchiwana na gestapo. Byłam bita, maltretowana, jakimś rozżarzonym żelastwem przypalono mi nogę. Zacisnęłam zęby,
 nie wydałam nikogo, ani z rodziny, ani żadnego partyzanta. Nie czułam się żadną bohaterką, bałam się panicznie o rodzinę, partyzantów. Byłam „ Synem Pułku”- tak nas, dzieciaków
 z karabinami, sanitariuszy, młodocianych łączników nazywano. Przydzielano nam trudne zadania, często ponad nasze siły, choć nie wtajemniczano nas do końca, nie mówiono wszystkich szczegółów. Dziś wiem, że to w trosce o nas i o całą konspirację.
   Trudny był to czas, kiedy zamiast jabłek w antałku dźwigałam granaty, amunicję. Pamiętam, jak raz od dowódcy Leona otrzymałam rozkaz przetransportowania ładunku
dla partyzantów z Plebani do Jarosławia ( kilka kilometrów piechotą ).  Z dwoma słonecznymi warkoczami wyglądałam jak niewinne dziecko, choć dzieckiem się już dawno nie czułam. W tobołku niosłam granaty i taśmę amunicji. Ciężkie, za ciężkie jak dla dziewczynki. A my jeszcze potrafiliśmy „ grać”, przenosić środek ciężkości, dla zmylenia przeciwnika.
W pewnym momencie na drodze zatrzymał mnie patrol. Tłusty, zwalisty Niemiec w hełmie spytał się co tak dźwigam! Wypaliłam, że amunicję dla partyzantów!
Albo mnie zabije, albo puści , pomyślałam. Niemiec gruchnął śmiechem! Ja, ja! Poklepał mnie po ramieniu, a ja prawie nie zemdlałam, choć… śmiałam się razem z nim.  Pewnie wyglądałam wtedy niewinnie i uroczo z tymi warkoczykami i to mnie tylko uratowało!
   Większość mojej rodziny, sąsiadów wymordowali. Morze krwi. Wioski spalone, majątki, miasteczka. U nas mówili na to „ akcja spalonej ziemi”. W zbiorowych mogiłach, pomordowanych chowano w Chodywańcach.
    Potem ciągle się ukrywaliśmy , a to w stogach siana, a to w opustoszałych szopach.
Udało mi się doprowadzić rodzinę, która mi jeszcze pozostała (mamę, siostrę i dwóch braci)
do pociągu. Pojechaliśmy w rzeszowskie do Uchnowa, do dalekiej rodziny mamy.
  Tam ukrywaliśmy się całą okupację.
Jako 15- letnia dziewczyna byłam już w „organizacji” doświadczoną łączniczką
i sanitariuszką. Przeszłam cały szlak bojowy X Sudeckiej Dywizji Pancernej. Pamiętam ten szlak, pamiętam Drezno. Stasia G. sanitariuszka 3 zppWP i Dywizji Pancernej 2 AWP, jednostka 83681. Tych danych nie zapomnę nigdy.  Syn, a raczej córka pułku została w końcu podporucznikiem.
   Koniec wojny zastał nas w Czeskiej Lipie. Stamtąd do Kłodzka. Ostatnim naszym przystankiem wojskowym i miejscem demobilizacji były koszary „ Pod jeleniami” w Jeleniej Górze.
Jako osadnicy wojskowi osiedliliśmy się w małej, wiosce. Każdy szukał  kwatery dla siebie. Razem z koleżankami z frontu szukałyśmy gospodarstwa, gdzie by była choćby najlichsza krowa. Trzeba było przecież coś jeść.
  Po wojnie byłam bardzo chora- miałam m. in. zapalenie miedniczek nerkowych. Czułam się staro, strasznie staro, jakbym miała sto lat. Miałam wrażenie, że moje warkocze są siwe. Moim największym marzeniem były dzieci, gromadka dzieci wokół mnie. Gwar, śmiech, zabawy, bo ja dzieciństwa nie miałam. Brakowało mi rodziny i normalności, problemów codzienności. Zapachu ciasta, cywilnej sukienki, kwiatków w oknie…
    Komendant Karol S., który organizował powojenne życie tutaj na wiosce, przyprowadził starego Niemca, lekarza. Przywrócił mnie do życia.
   Nikt nie zna swojej przyszłości, trudno ją przewidzieć. Nie przypuszczałam nawet, że ten przystojny , ciemnooki Karol będzie miłością mojego życia .
    Nasz ślub był jednym z pierwszych powojennych ślubów w okolicy. Do miasteczka jechaliśmy cywilnym autem! To było wydarzenie! Wydawało się, że świat normalnieje.
A czasy stalinizmu i terroru były dopiero przed nami.
     Moje marzenie się spełniło- urodziłam 7 córek, one mają córki i synów, a ich dzieci dały mi prawnuczki. uczą się… Ja w ich wieku dźwigałam granaty.
    Na Lubelszczyźnie jest uroczo, pięknie, szeroki horyzont, bujna zieleń. Mimo to, nie mogłam tam wrócić, nie chciałam. Po gehennie wojny, mordach, pożodze nie umiałabym tam żyć.
    Moje dorosłe życie, ciężkie, ale i pełne rodzinnego gwaru zbudowałam na dzikim zachodzie, na Ziemiach Odzyskanych.”
     

poniedziałek, 26 listopada 2012

Karol- Porzeczkowy Król


Patrzyłam na jego piękną, pooraną twarz i bezbronność, kiedy leżał podłączony do respiratora i nie mogłam stłumić żalu. Ten Karol- ubóstwiany przez kobiety, buzujący życiem, bezkompromisowy, charakterny „Wschodniak” odchodził. Jego oczy były wpatrzone w oczy córek, które delikatnie masowały mu stopy i  bladożółte , wyżłobione życiem dłonie. Kobiety klęczały, siedziały, wchodziły , wychodziły. Zmieniały mu kompresy na czole, przykrywały kocem, zwilżały blade i trawione gorączką usta. Płakały cicho przy nim, tłumiąc te łzy, żeby nie widział, po czym wychodząc na obskurny korytarz szlochały głośno nie mogąc się pohamować.
    Jakże dziwny i złowrogi wydawał mi się wtedy ten korytarz. Odrealniony, odczłowieczony, prowadzący do nikąd. Śmierdzący lizolem i złożonym słodkawym zapachem potu, chorób
i śmierci. Agresywne światło jarzeniówek smagało seledynowe lamperie ukazując każde pęknięcie, zaciek po mokrej szmacie, wgłębienie pełne zasuszonych much. Mężczyzna leżący w sali naprzeciwko głucho kaszlał, ktoś inny wołał  w gorączce jakąś Bożenę.
    Tymczasem maleńka szpitalna klitka dziadka była skąpana w półmroku. Jakże maleńki wydawał się nasz Karol, jakże bezbronny. Oczy raz przytomne, wzruszające jak u zranionej sarny, to znów błądzące w dali. Cisza przerywana zdławionym szlochem, pracą  szpitalnej inżynierii podtrzymującej życie, westchnieniem umierającego dziadka.
    Jego odejście nie było dla nas wielkim zaskoczeniem. Nie umierał nagle, niesprawiedliwie, w kwiecie wieku. Nie zostawiał  małych dzieci, ani nie uregulowanych spraw. To jednak nie miało znaczenia. Czy jest jakiś dogodny termin na śmierć? Nikt nas na nią nie przygotowuje. Nie ma Kursów  Profesjonalnego Umierania, czy Ubezpieczenia Od Żałobnej Traumy. Jeśli się kogoś kocha, po trochę umiera się razem z nim.
    Karol chorował od kilku lat. Stopniowo przychodziły do niego co i rusz nowe dolegliwości, niedomagania, schorzenia. Dzieliły z mim pokój i łóżko dzień po dniu, nie zamierzały odchodzić, przeciwnie zostały z nim do końca. Zadomawiały się, bezczelnie i bezpardonowo. Coraz gorzej było mu chodzić, jeść, oddychać. Stał się niesamodzielny, nieporadny. Córki kąpały go w wannie, pewne tak , jak on kąpał je, gdy były małe. Karmiły, masowały coraz bardziej zziębnięte ciało, robiły inhalacje, goliły.
Tak to życie sobie z nas drwi. Role się odwracają. Na starość dziecinniejemy i potrzebujemy pomocy naszych dzieci, które co dopiero nauczyliśmy chodzić.
   Karolowi trudno było się pogodzić z niedołężnością. Wciąż było w nim tyle wewnętrznej energii, która bulgotała w jego głowie, sercu, ale wiotkie ciało staruszka nie miało siły jej sprostać. Wybuchał złością poirytowany, kiedy laska wypadała mu z drżącej ręki, albo nie miał siły przełączyć kanału w telewizorze.
   Patrzyliśmy na niego i choć czasem drażnił nas strasznie, wiedziałyśmy, że to straszne musi być uczucie :być więźniem własnej niedołężności, być więźniem we własnym pokoju. Codzienność, rutyna zdarzeń, wręcz rytualność dnia: najpierw toaleta poranna, śniadanie, lekarstwa, obiad, lekarstwa, kąpiel, kolacja , lekarstwa. Na początku przerywane jeszcze wyjściem na krótki „ obchód” domu , ogrodu, sadu, z czasem wielogodzinnym obserwowaniem życia przez okno. W końcu  przestrzenią życiową stało się dla niego łóżko. Coraz mniej obrazów , doświadczeń  , coraz mniej spotkań z ludźmi, kontaktu ze światem zewnętrznym.
    Kiedy jesteśmy pełni sił, nie mamy czasu na odpoczynek, pewnie marzymy o chwili, kiedy tak naprawdę nic nie trzeba robić, nikt na nas nie czeka, nie zawalimy jakiegoś projektu, nie musimy żyć na czas. Marzymy, aby zaszyć się z książką w łóżku i tak trwać. Kiedy jednak ta chwila nadejdzie, nawet nie wiem czy jesteśmy jej świadomi, czy umiemy się nią cieszyć?

Dziadek Karol był w domu pełnym kobiet postacią ubóstwianą, charyzmatyczną, idealizowaną. Moje pierwsze wyraźne wspomnienia , obrazy, w których pojawia się pojawia to pachnący słońcem i owocami sad dziadków na tyłach domu. Dziadek Karol to czereśnie, śliwki węgierki i zmora naszego dzieciństwa…czarne porzeczki, które my dzieci, na równo
 z dorosłymi musieliśmy zrywać w czas wakacji.
   Trudno zresztą wskazać wyraźny czas, kiedy dziadek pojawił się w moim życiu. Podobnie jak babcia Stasia, wszystkie ciotki- siostry mamy, ich mężowie, dzieci, kuzyni, kuzynki, wujowie i kuzynostwo mojej mamy byli z nami od zawsze. Taka wielka, barwna, rozedrgana rodzina.
   Karol był niezwykle przystojnym , postawnym mężczyzną. Jako dziecko oczywiście nie zauważałam tego, po prostu był jaki był. Ciemne, orzechowe niezwykle bystre, świdrujące rozmówcę oczy, mocny nos, gęste piękne włosy. Nie pamiętam, żeby nosił wąsy czy wyraźną brodę. Uwielbiał kobiety, a one jego. Uwielbiał  je wszystkie  podszczypywać, przytulać, ściskać, prawić im komplementy, doceniać ich urodę, a szczególnie ich kobiece wdzięki. Adorowane przez Karola, do dziś z rozmarzonym wzrokiem wspominają go ciepło, choć minęło tyle lat…
   Dziadek dla nas był bohaterem narodowym. Tak naprawdę miał na imię Antoni. Pochodził z Biłki Szlacheckiej pod Lwowem. Rodzice mieli mały majątek. Razem z rodzeństwem mieli artystyczne zacięcie , romantyczne dusze i otwarte umysły .
    Żałuję, że nie spisałam opowieści dziadka z tamtych czasów. Teraz już mi nie opowie niekończących się historii o wiejskich weselach, zakłamaniu i prymitywizmie przedwojennego kleru, życiu lasu, smakach domowego chleba i sera.
    Losy jego rodziny tragicznie poplątała II wojna światowa.
Kacper (Kasper) Sękowski, ojciec Karola zmarł jeszcze w Biłce Szlacheckiej, zanim powojenna zawierucha rozwiała rodzinę na kilka stron świata. Karol miał wtedy 13 lat.
    Karol był najmłodszym dzieckiem Kacpra i Zofii Sękowskich (z domu Rogoziewicz). Prawdopodobnie mój prapradziadek uciekając z Podola otrzymał z rąk Sapiehów mały skrawek ziemi pod Lwowem, gdzie ród Sękowskich gospodarował do II wojny światowej. Polowania, konie, druhowie, kobiety i karty to były namiętności Kacprowych synów. Jakby się chcieli tego życia najeść na zaś, na zapas, jakby wiedzieli co ich czeka…
   Wszyscy byli w Armii Krajowej. Najstarszy syn- Józef - zamordowany przez Ukraińców w wieku 19 lat. Nawet nie wiem, czy poczuł smak słodkich ust dziewczyny. Franciszek i Jan zostali zesłani na Sybir. Franek wrócił z krainy mrozu i śniegu pierwszym rzutem. Miał odbite płuca. Został głównym księgowym w Hucie „ Mała Panew”(Opolskie). Przed zsyłką  zostawił w Polsce żonę i dwóch synów. Czy żona czekała wiernie? Czy pisali do siebie listy? Czy synowie rozpoznali ojca, kiedy zapukał któregoś dnia w ich drzwi? Nie wiem, ale potrafię sobie wyobrazić tę sytuację.
   Jan, ukochany brat Karola, z Sybiru przywiózł oprócz chorób i traumy żonę. Rosjankę. Wykształcona była. Miała na imię Aleksandra, ale wołali na nią Szura.
   Stanisław miał dwie żony, z Anielą spłodził dzieci- Kazimierę i Jana. Joanna zaś była bezdzietna. Mała Anielka, prawie rówieśnica Karola zmarła szybko, jako kilkuletnia dziewczynka.
   Wielką miłością Karol obdarzył siostrę Marię. Po wojnie nie raz, nie dwa pomieszkiwała
z swoją rodziną w naszym domu rodzinnym.
Takie suche fakty. Jestem rozczarowana. A gdzie kolor ich oczu? Miłosne historie? Dziecięce zabawy? Radości i smutki? Chciałabym wiedzieć wszystko. Jestem zachłanna i głodna tych obrazów. Mogę sobie je tylko wyobrazić. Mało pamiątek, żadnych zdjęć. Historia , a raczej jej paskudna siostra –wojna zabrała wszystko. Zniszczyła, spaliła materialne artefakty. Nie miała jednak ta wojna władzy nad ludzkimi umysłami, pamięcią . Zapamiętanymi smakami , zapachami. Przewrotnie wyostrzyła tylko chęci zapamiętania skrawków rodzinnego życia, strzępów  rozmów, widoku krajobrazu, twarzy bliskich, którzy mogli być z nami zaledwie przez chwilę.
    Te historie, które usłyszałam od mamy, ona usłyszała od swoich rodziców. Często powtarzane nabrały już swoistego kolorytu. Prawda miesza się z wyobrażeniami, intencjami, tęsknotą, żalem, wspomnieniem…Pewnie nie są tak do końca prawdziwe, ale każda rodzina ma prawo do swoich klechd rodzinnych, legendy, mitu. Więc wybaczcie.
    Lolek- tak na Karola mówili w rodzinie, był od zawsze niezwykłym kompanem, bratem-łatą, przyjacielem. Matka zawsze drżała nad nim, nie pozwalając mu nawet rąbać drewna, „bo sobie zrobi krzywdę”. Rozpieszczała go i hołubiła. A z niego był prawdziwy „ lwowski baciar”- uwielbiał przygody, ludzi, naturę, niebezpieczeństwo.
    Chętnie spał w stodole na sianie ze swoimi kompanami, razem z całym inwentarzem. Nie podobał się to bardzo Zofii Sękowskiej. Uważała, że to niestosowne, aby Lolek zamiast pod ciepłą pierzynką spał z biedakami na sianie. Więc to przed nią krył.
   Kilka razy był zakochany do nieprzytomności. Jako młody chłopak zakochał się bez pamięci w pięknej Żydówce i nie przyjmował do widomości, że taka miłość nie ma szans, nie ma przyszłości. Żeby się z nią spotykać, był gotów repetować klasę- Rachela była od niego rok młodsza.
    Zakochany był swego czasu w intrygującej Niemce, ale miłością jego życia, z którą związał go los była piękna, filigranowa Stasia Grzebyk. Moja babcia. Ale to jeszcze nie czas na tę historię, dzięki której powstała nasza rodzina…
    W czasie wojny, podobnie jak jego bracia działał w AK. Teraz łatwo o tym mówić, nawet jest się miło szczycić takim dziadkiem. Wtedy za bezkompromisowość, skrystalizowane poglądy i głęboką pogardę dla komunistów i Sowietów mógł Lolek  liczyć tylko na kulkę w łeb. Pod Lwowem ciągle grał w kotka i myszkę zarówno z Sowietami jak i Niemcami. Nie było to nic szczególnego dla jego pokolenia, jego rodziny, przyjaciół z lasu. Chciałabym napisać patriota, ale dziś to brzmi tak płasko, tak pretensjonalnie. Dla nich, dla Karola było codziennością . Oczywistym obowiązkiem wobec Ojczyzny. Kto to dziś rozumie?
Od Sowietów otrzymał za „ zasługi” wyrok śmierci wypisany cyrylicą na papierze nutowym. Nosił go całą wojnę przy sobie. Do dziś ,ten pożółkły skrawek papieru jest rodzinną niezwykle cenną, choć mroczną przecież pamiątką.
   Za Niemca siedział nie raz w więzieniu we Lwowie. Twardy był, hardy, dumny. To pewnie jeszcze siły zdwojone entuzjazmem młodości i ideałami, w które wierzył jak w prawdy
z katechizmu. Wychodził z podkrążonymi oczami, poodbijanymi płucami, gorączką. Ciężkimi, metalowymi łańcuchami lali go raz po raz po wypieszczonych przez matkę dłoniach. Nie załamał się, nie poddał. Nie pisnął ani słowem o swoich kolegach z armii, dowódcach, planach partyzantów.
   Ostatni raz, kiedy siedział, po spadochronowym zrzucie , na wyjście nie miał już wielkich szans. Wielkim wysiłkiem wykupiła go matka. To było ostatnie zadanie jej życia. Niedługo potem zmarła.
   Powoli z gwarnej rodziny pozostawały Karolowi strzępy. Wpadł w wir wojennej machiny.
Jedynie z czym nie mógł się pogodzić do końca to fakt, że dołączył do Armii Ludowej. Ale co miał robić? Chciał walczyć za Polskę, front szedł na zachód. Ranny na froncie walczył do końca. W Polsce powitał go komunizm i odrażające czasy Stalina i Gomułki.
   Jako repatriant trafił na Ziemie Odzyskane. Najpierw do Jeleniej  Góry, do koszar „ Pod jeleniami”. Potem współorganizował życie przybyłym zza Buga krajanom we wsi Pilchowice. Tyle kilometrów, tyle głodu, tyle upodlenia, wszy i niedostatku. Wreszcie miało być normalnie. Tu miał poznać smak rodzinnej miłości. Tu kochał namiętnie i był kochany nie tylko przez swoją żonę Stasię, ale również bezwarunkowo przez swoje siedem pięknych, zwariowanych córek.
Kiedy brali ślub, Stasia miała 18 lat. To była dla niej pierwsza, utęskniona miłość. Pierwszy mężczyzna. On, przystojny, wysoki, doświadczony. Miał już wtedy 30 lat.
    Organizując sobie życie na nowo wpadł w wir cywilnego życia.
Nigdy, mimo tylu upokorzeń i restrykcji, nie nauczył się skulania ogona przed komunistami. Zawsze miał niewyparzony język. Mówił co myślał. Nie dostał za zasługi wojenne żadnego krzyża, medalu, odznaczenia. Nie dbał o to. Nie czerpał profitów z wojennych doświadczeń. Za Stalina siedział w wiezieniu „ za zasługi”.
     I znów fajnie się tym teraz chwalić. Ale przecież babcia została wtedy bez środków do życia. Dzieci już była gromadka. Płakała, odwiedzała go w więzieniu. Sąsiedzi się śmiali, że dzieci rodzi tak często jak królica, a mąż siedzi w więzieniu niczym złodziej czy morderca. Niewielu podało mu rękę, przyniosło Stasi kawałek chleba. Wytykali ją palcami. Dziadka też. Wróg władzy ludowej. Trudne czasy do przetrwania. Komunistów nienawidził do końca życia. Od niego po raz pierwszy słyszałam słowa: „ satrapa”, „ bolszewik”, „ komuch”,
 „ zdrajca’, „ złodziej” połączone z wieloma przymiotnikami, o dużym ładunku emocjonalnym, których tu, przez wzgląd na dzieci nie przytoczę.
    Ponieważ w telewizji mojego dzieciństwa przeważnie leciała propagandowa Kronika Filmowa, transmisje z obrad sejmu, Dziennik Telewizyjny oraz filmy wojenne z ZSRR typu
„Siedemnaście mgnień wiosny” o bohaterskim i praworządnym , czystym jak kryształ Sztyrlicu- nasz telewizor był zawsze opluty. Opluty wielokrotnie. Dziadka wprost krew zalewała. Klął okrutnie, wymachiwał laską, pluł na ekran, po czym wyłączał telewizor, nie pytając przy tym, czy ktoś może jeszcze ogląda. Wychodził z pokoju wzburzony, trzaskając drzwiami.
- Że też ktoś nie wymyśli wreszcie wycieraczek do telewizora- myśleliśmy wtedy.
  •  
Przez całe lata, już w cywilu,  był szoferem- mechanikiem. Taka była z niego „ złota rączka ”. Najpierw w Państwowych Nieruchomościach Rolnych, potem w tworzących się PGR-ach, ale najdłużej w Winiarni we Wleniu. Zwoził ziłem, potem starem skrzynie owocami, przeważnie jabłkami, na wino. Czasem zdarzały się brzoskwinie! Po terenie Dolnego Śląska rozwoził szklane butelki z winem, które brzęczały wesoło w skrzynkach z metalowego drutu.
   Uwielbiałam, jak dziadek zabierał mnie ze sobą. Latem, na wakacjach, które zawsze spędzaliśmy u dziadków. Wprawdzie trzeba było bardzo wcześnie rano wstać, ale latem nie sprawiało to takiej wielkiej trudności. Cudownie było jechać w szoferce dziadka przez drogi dróżki, które kurzyły się niemiłosiernie. Dziadek był niezwykłym gawędziarzem. Cały czas opowiadał mi historie, które rozbudzały moją dziecięcą wyobraźnię. Wiele z nich wymyślał na poczekaniu, ale ja wpatrywałam się w jego wesołą, baciarską twarz i kochałam go coraz bardziej. Rano mijaliśmy gospodarzy wystawiających wielkie, metalowe bańki z mlekiem. Stawiali je na specjalnie skonstruowanych platformach, przy ulicy. Zabierali je pracownicy
(chyba PGR-ów ?) do skupu. Inni szli z kosami w pole, bo kłosy zbóż chyliły się już pod ciężarem ziaren. Karol czasami zatrzymywał się przy jakiejś łące. Wyciągał kanapki przygotowane przez babcię Stasię. W butelce z długą szyjką , zamykanej na … była herbata. Słodka jak ulepek. Czasami porzeczkowy sok. Jedliśmy razem ze smakiem, a dziadek nie przestawał opowiadać. Potem często, choć na chwilę, zanurzał się w letniej rozkoszy łąki. Trawy, drobne krzewy były tak bujne i dorodne, że zawsze się bałam o jego powrót. Już sobie wyobrażałam, że zabłądził, albo porwały go leśnie, złośliwe skrzaty. Tymczasem on wracał. Spokojny, upojony zapachem ziół, słońca, traw. W rękach trzymał dwa bukiety polnych kwiatów- dzwoneczków, niezapominajek, maków, traw, czasami kaczeńców, jeśli stanęliśmy w pobliżu wąwozu czy strumyka.
    Jeden bukiet był dla babci (zawsze jej przynosił bukiety polnych kwiatów) a ten drugi, nieco mniejszy był dla mnie.
Kiedy wracaliśmy słońce już było senne, tak jak ja. Mrużyło swe złote oczy na sylwetkach dzieci pluskających się w rzekach. Nadawało przydrożnym kapliczkom nieziemską poświatę. Siedzenie bolało mnie od wstrząsów zdezelowanego auta, które podskakiwało dziarsko na pagórkach, kamykach, wertepach.
Śpiewaliśmy piosenki na całe gardło. Wyglądało to tak, jakbyśmy się tego wina z flaszek, co to je wieźliśmy na pace napili. Tak było nam wesoło!
  To wtedy dziadek nauczył mnie kilku lwowskich szlagierów. Będę je pamiętać do końca życia. Moimi faworytem była  szczególnie jedna:

„ Ta panie Karolku
Ta bój si pan Boga,
Ta co pan łoczami przekręcasz.
Ta u nas we Lwowi, jak ktuś si zakuchał,
Ta panni przynosił prezenta.
Ta najpirw pączki, ta późnij kwiatki,
A na końcu, taki mały, nadziwany, czekoladki.
A ja w pąsi, cały trzósł si-
Padał na kulana i całował rąsi…” (pisownia fonetyczna, ze słyszenia, tak, jak śpiewałam z dziadkiem)
   Ach, jaka to była piosenka! Pojawiał się i pan Karolek i te słodkie pączki i czekoladki!
  •  

   Dla nas dzieciaków dziadek Karol to Porzeczkowy Król. Dręczył nas wtedy i męczył tym zbieraniem porzeczek. To było takie nudne, takie pracochłonne. Najgorsza kara na naszych wakacji. Nie było rady.
Dziadek wzbudzał mir i szacunek wszystkich. Był strasznie charyzmatyczny, bardzo wyrazisty. Kochał życie, ludzi, las.
   Gawędziarz, zbieracz kotów, psiaków, jeży, zranionych przez sidła kłusowników sarenek.
O lesie mógłby opowiadać w nieskończoność. Tropy, gawry, legowiska. Słuchaliśmy, podobnie jak jego córki, a nasze mamy, z rozdziawionymi ustami.
   Najpiękniejsze opowieści snuł wieczorami. Przy rondlu z resztkami gulaszu z obiadu, w którym razem maczaliśmy pajdy chleba. Sos ciekł nam po brodach, a my słuchaliśmy jak zaczarowani.
  Plótł „ bajury” najpiękniej na świecie. Może to właśnie po nim mam taką łatwość wypowiadania się?
   Często, już na emeryturze , stawał przy płocie naszej zagrody, która stała na głównej ulicy wioski. Zaczepiał ludzi wesołym pozdrowieniem. Znanych i nieznanych. Ciekawski, dociekliwy. Wypytywał, opowiadał, obmacywał kobietki ku ich wielkiej uciesze.
Był bardzo wysportowany, „ mięśniak” byśmy dziś powiedzieli. Dbał o siebie.
Miał w sobie pęd do życia i taki nerw, który cały czas pchał go do przodu. Szybko się irytował, niecierpliwił, wybuchał złością, czasem wpadał w furie. I szybko mu przechodziło. Typowy choleryk. Jak większość z nas.
Dzięki niemu historia, Polska, tradycja , rodzina to dla nas nie suche i nudne kartki
z podręcznika historii. Tak jak on wierzymy, że prawda, choć trudna i często niewdzięczna jest wartością nadrzędną.
Dzięki niemu my też, choć rozwiało nas po świecie czujemy się „ lwowskimi baciarami”. Kochamy wschodni zaśpiew, nie wstydzimy się korzeni, szukamy ich w strzępach historii. Zostały w nas na zawsze. W naszych figlarnych oczach, fantazji, pobudzonej wyobraźni, niechęci do komuny, wierności ideałom. Nasza wigilia jest wschodnia, lwowska, z kutią
w której całuje się mak z bakaliami i miodem.
   Każda z jego córek odziedziczyła po nim jakieś cechy charakteru, osobowości, wglądu. Wnuczki  wnuki również.
    Karol cały czas wierzył, że na Zachodzie będzie tylko przez chwilę. Nie chciał się zadomowić, zapuścić korzeni. W snach, opowieściach wracał do krajobrazu dzieciństwa. Polowań z Janem. Wiejskich wesel, kiedy podgrywali na skrzypcach do tańca, pili wódkę
z Panem Młodym a, a potem skradali namiętne pocałunki biuściastym  wiejskim dziewczynom. Sama pewnie bym się w nim zakochała. Taki był piękny, przystojny
i zbuntowany. Prawdziwy mężczyzna.
   Został tu na zawsze. Pod sadem, który z taką czułością sadził ma swoją mogiłę. Karol Antoni. Lolek. Hoch Karol ( jak mówiły o nim pielęgniarki, kiedy nie chciał poddawać się szpitalnym procedurom, a szczególnie cewnikowaniu). Porzeczkowy Król.
 W 1988 roku po raz kolejny pojechaliśmy z rodzicami na urlop do Bułgarii. To miała być podróż sentymentalna. Zabraliśmy Karola. Jadąc przez Ukrainę, marzyliśmy, aby zawieźć go do Lwowa, do Biłki Szlacheckiej, na grób rodziców, rodzeństwa. Nie było to łatwe. Przejeżdżaliśmy tranzytem przez Związek Radziecki. Nie można było zbaczać z tranzytowej trasy. Na rogatkach miejscowości, skrzyżowaniach stały budki czy ambony dla milicyjnych patroli. Pilnowali, żeby się Polaczkom nie przewracało w głowach. Żeby się im nie przypominało zanadto. Oj, ile musieliśmy krążyć, zwodzić patrole, udawać zagubionych w trasie turystów, płacić łapówki.
   Dotarliśmy na miejsce późnym popołudniem. Lało jak z cebra i krajobraz tak długo przechowywany w pamięci Karola rozmył się jak akwarela. Powróciły wspomnienia, twarze. Emocje ściskały gardła nam wszystkim. Bałam się o dziadka. Bałam się, że się załamie, dostanie ataku serca, zawału, wylewu…
On nas wtedy nie widział. Chodził po polach, drogach. Wypytywał gospodarzy. Rozkładali ręce z zakłopotaniem, częstowali kwasem chlebowym i gruszkami.
     Po jego rodzinnej posiadłości nie pozostał kamień na kamieniu. Ani domu, ani stodoły. Konik żaden nie zarżał na widok Lolka. Baciarzy się nie zlecieli poklepać go po ramieniu. Mama nie czekała z misą pierogów i dzbanem zsiadłego mleka. Nie zrobiła mu wyrzutów, że nie wrócił na noc, tylko spał na sianie. Jan nie pokazał mu nowej strzelby, a Anielka nie tarmosiła za nogawkę.
    Był tam zupełnie sam. Jak czuje się człowiek bez domu dzieciństwa, bez gwaru, oczu matki? Ściska mi gardło, nie mogę pisać…
Po starej Biłce Szlacheckiej , którą pamiętał został tylko klasztor i kościół przerobiony na cerkiew.
    Na cmentarzu  Karol nerwowo, jak w gorączce szukał grobów bliskich. Ta część cmentarza, na której były mogiły Sękowskich w strasznym była stanie. Stare drzewa ze spróchniałymi rozłożystymi gałęziami, wielkie, po ramiona dziadka chwasty, trawy, osty, kąkole. Brodził w nich i szukał grobu matki. Drewniane krzyże wykonane z pietyzmem na styl wschodni przechylały się na grobach, pewnie pod ciężarem tragicznych historii, które słyszały od pomordowanych młodych chłopców, zgwałconych Kasiek, Adeli . Nieszczęsnych matek i ojców. Znalazł go wreszcie- rodzinny grób. Tam leżał ojciec i matka. Zofia, która martwiła się, czy Lolek ma ciepłe wełniane skarpety, kiedy wychodził na polowanie.
    Karol dotykał mogiły, krzyża. Deszcz zlewał się z jego łzami. Ręce pieściły kamienie,
a usta drżały. Oczy miał nieprzytomne.
Staliśmy nieco obok, onieśmieleni tym  rodzinnym spotkaniem. Tak jak on, wiedzieliśmy, że to ostatnie ich spotkanie. Ciche i głębokie. Rozdzierające trzewia, ale mimo wszystko kojące duszę. Spotkali się przecież.
     Nie chcieliśmy przerywać tej ciszy, głuchego szlochu. Nie chcieliśmy go odrywać od matki. Tak długo na tę chwilę czekał. Przemoczeni do suchej nitki staliśmy niczym pomniki na tym cmentarzu rodzinnym. Wtedy poczułam każdą cząstką siebie, że to również mój świat. Moja historia. Moje nazwisko. Byłam dumna, że tak jak Zofia, Kasper, Franciszek i mała Anielka., jak mój dziadek Karol noszę w sercu naszą historię. Historię Sękowskich.
Musieliśmy wracać. Mogliśmy być tam tylko przez chwilę, uciekając przed okiem komunistycznych braci z Kraju Rad…

Ta panie Karolku, ta boj si pan Boga, ta co pan łuczami przekręcasz?