czwartek, 24 stycznia 2013

Smaki dzieciństwa czyli jak smakuje gumka chińska

Ostatnio przypomniałam sobie z jaką fascynacją oglądałam czechosłowacki serial " Żena za pultem" czyli " Kobieta za ladą". Te wszystkie frykaski za szybą - sery, mięsa, rybki, warzywa, sosy, słodycze.Skąd oni je brali w tej Czechosłowacji na Boga, bo przecież u nas tylko ocet na regałach sklepowych! .Marzyłam wtedy o filach 3D, choć nawet nie przypuszczałam, że to będzie kiedyś możliwe, albo 5D- z zapachami, smakami...
Dotykałam szklanego ekranu przesuwając po szklanej witrynie i wyobrażałam sobie, ze mogę tych wszystkich smakołyków spróbować, ot tak, zwyczajnie.
Programy kulinarne oglądam z wypiekami na twarzy do dziś. Kuchnia to moje królestwo, bez względu na to czy pełna kuchennych gadżetów czy zaimprowizowana gdzieś w dziwnym miejscu.
Gotowanie to radość życia!
I nie zraziło mnie nawet to, że kiedy miałam jakieś jedenaście lat razem z moją bardzo rozsądną siostrą Kasią chciałyśmy zrobić niespodziankę naszej zapracowanej mamie. Zabrałyśmy się za gotowanie ruskich pierogów. To były ferie, pamiętam. Kuchnia tonęła w pyłkach mąki, garnkach pełnych gorącego mętnego płynu, w którym...no cóż...pierogi się rozpływały. Ku naszej rozpaczy to była kulinarna katastrofa!  No nie wiszło nam to finezyjne gotowanie. Co gorsza zmarnowałyśmy cały zapas mąki jaki nam w domu został z przydziału na kartki, i jajka i ser...
Szkoda gadać! Mama po powrocie do domu trochę się zdenerwowała, a ja aż do niedawna nie odważyłam się ugotować pierogów, choć ponoć całkiem nieźle gotuję.
Moja babcia fantastycznie gotuje i mama. Nie dorastam im do pięt. Ale kuchnia mnie strasznie kręci i fascynuje. Mogę z radością zmywać nawet przypalone garnki, by zostać w kuchni.
Za to w dzieciństwie byłam koszmarnym niejadkiem. Na mojej czarnej liście znalazła się natka pietruszki, która zwyczajnie " szczypała" nie w podniebienie. Nie cierpiałam mleka- takiego słodkiego z kożuchami, zup mlecznych, nawet kakao. I gotowanych warzyw bez wyrazu i smaku. Ale zawsze musiałam mieć przy sobie jabłko i tak jest do dziś...

Pamiętacie „ przysmaki” jakimi raczyliśmy się w czasach dzieciństwa? Pozostają z nami długo, czasem całe życie. Niektóre są uosobieniem błogości, dostatku, kojarzą się z twarzą mamy czy babci, innych wolelibyśmy nie pamiętać wcale.
      Dzieciństwo mojego pokolenia to czas głębokiej komuny, z „dostatkiem” pomarańczy kubańskiej towarzysza Gierka, a częściej octem królującym na sklepowych półkach. Wiele fantastycznych potraw typu „coś z niczego” powstało w tym siermiężnym, szaro-burym czasie. To było dopiero wyzwanie dla podniebienia i umiejętności pani domu. Jak zrobić coś z niczego, żeby jeszcze smakowało. Nie dziwię się, że swego czasu Niemcy bardzo chętnie brali za żony polskie kobiety. Nie dość, że najpiękniejsze na świecie, to z taką zaradnością, kreatywnością kulinarną.
   W domu rodzinnym zawsze towarzyszyły mi owoce i warzywa oraz domowej roboty obiadki, ciasta, wytapiany w żeliwnych rondlach smalec z chrupiącymi skwarkami, suszące się nad piecem kiełbasy, wędzone w domowych, prymitywnych wędzarniach szynki, boczki, karczki. Niezliczonej ilości przetwory piętrzące się na półkach ciemnej piwnicy, w tym: weki z marynowanymi w całości podłużnymi pomidorami, pikantną sałatką z szatkowanych, zielonych pomidorów, słoje z kiszonymi ogórkami, korniszonami, marynowanymi grzybkami, piklami, słoiczki z przecierami, dżemami, konfiturami, malinami w syropie, butelki z balsamicznymi sokami z porzeczek, malin, jabłek, domowego wina, nalewek. Przy ścianie stały beczki z ogórkami, kiszoną kapustą, skrzynie 
z zimowymi renetami, gruszami-niepozornymi szarozielonymi i podłużnymi kształcie ,o smaku bananów (tak nam się wtedy przynajmniej wydawał). W kopcach z piasku ukrywały się ziemniaki, marchewki, pietruszki, buraki. Na strychu zaś w płóciennych workach wentylowały się włoskie orzechy, suszone na słońcu talarki jabłek, gruszek i przesypywanych cukrem śliwek.
    Odkąd sięgam pamięcią nie cierpiałam mleka. Szczególnie ciepłego, na którym ścinał się kożuch (przyprawiał mnie o wymioty), albo dopiero co spienionego po dojeniu krów, cedzonego naprędce przez gazę. Dorośli wręcz torturowali mnie tym mlekiem i wariacjami mlecznymi. Zupy mleczne, te 
z makaronem, zacierką, laną kluską, ryżem to koszmar mojego dzieciństwa. Torturowali mnie 
w domu, w żłobku, przedszkolu, szkole. Zamiast się skupić na nauce, czy zabawie z rówieśnikami już sobie wyobrażałam to, co dzień w dzień wydarzyć się musiało. Dorośli mieli straszną korbę na temat zbawiennego wpływu mleka na rozwój dzieci. Może coś było na rzeczy, bo nie wyrosłam zbytnio, a patrząc na moje zdjęcia z przedszkola czy szkoły, wyglądam naprawdę śmiesznie. Maleńka, uśmiechnięta, z błyskiem w oku do psot Ania w Krainie Wielkoludów.
     Dziś wybaczam rodzicom ten mleczny terroryzm. Dziękuję, że nie zmuszali mnie do picia tranu z wielkiej łychy (o którym to procederze słyszałam koszmarne historie rówieśników) oraz papki beznamiętnego szpinaku, który dziwnie mi się kojarzył…Pewnie dlatego, że nie zdążyli mi go obrzydzić, dziś jestem jego fanką . Na myśl o naleśnikach z białym serem, czosnkiem i lekko przesmażonym szpinakiem, albo o zawijaskach szpinakowych we francuskim cieście ślinka mi cieknie. Zamiast pisać, chętnie zabrałabym się do pieczenia. Bo jedzenie to celebracja, jeszcze lepiej jeśli wprzódy towarzyszy mu samodzielne pichcenie.
    Kiedy chodziłam do przedszkola byłam strasznym niejadkiem- smakoszem. Nie cierpiałam przedszkolnej, masowej garkuchni z potrawami, których skład trudno było zidentyfikować. Ja jem przede wszystkim oczami. Więc walnięta łycha szaroburego puree z ziemniaków, marchewka z groszkiem o glutowatej konsystencji i kawał dziwnego mięsa nie przemawiały do mnie zupełnie. A zupy! To dopiero był  kulinarny koszmar! Niezidentyfikowane warzywa utopione w wywarze koloru chodnika, albo murawy skopanej przez piłkarzy cisnęły mi na język strofy z wiersza Jana Brzechwy „ Na straganie”. Coś w stylu „ A to feler, westchnął seler”, „ A pietruszka, z tą jest gorzej, blada chuda, spać nie może”.
    Cóż ,dzieci nie miały wtedy jeszcze posłuchu u dorosłych, nie mogły wypowiedzieć swojego zdania, nikt się z nimi nie liczył. Więc siedziałam po wyroku: „ Nie wstaniesz, dopóki nie zjesz całego obiadu” przy opustoszałym stole, kiwając nogą i licząc biedronki na ceracie. Nie mogłam liczyć na ułaskawienie, czasem tylko na zmniejszenie kary (kiedy płakałam już rzewnymi łzami, albo wymiotowałam do talerza). Miałam też swoje sztuczki obronne- zakopywałam wielkie kotleciska w kopie ziemniaków, albo trzymałam jedzenie w ustach , wyglądając pewnie jak chomik. Wypluwałam je , kiedy mnie w końcu wypuszczali. Zupa stygła, ścinały się na niej obrzydliwe oczka tłuszczu, a wokół mojego talerza powstawał dorodny wianuszek wyłowionych jarzyn, z którymi kategorycznie nie miałam ochoty się zaprzyjaźnić. I w tym momencie pojawiała się moja siostra, która nie tylko szybko i karnie zjadała cały swój obiadek w sali starszaków, ale zaraz po tym zjawiała się w grupie maluchów, żeby mnie karmić. Nie pamiętam, żebym coś zjadała po jej przyjściu, ale Kasia była chyba Czarodziejską Wróżką, bo zaraz potem mnie wypuszczali. Cóż, 
w kontekście odmawiania zbiorowego żywienia byłam recydywą, jeszcze trochę i założyłabym pewnie niezależne związki, broniące moich praw. Myślę, że nie tylko w grupie maluchów, ale 
i wśród starszaków znalazłoby się kilku kulinarnych buntowników chętnych pewnie razem ze mną iść na manifę z wielgachnym sztandarem „ Glutom z ziemniaków mówimy stanowcze nie!”
     Musiało mi za to niezwykle brakować słodyczy, bo pamiętam takie oto zdarzenie. Miałam wtedy ze cztery latka, a widzę tę sekwencję zdarzeń bardzo wyraźnie, jak fragment filmu.
- Uwaga dzieci! Zaraz będziemy kleić górnicze czapki z bibuły i kartonu. Najpierw karton pomalujemy na czarno, a potem skleimy czapki gumą arabską!- mimo wielkiego gwaru na sali dotarło do mnie to cudowne określenie „guma arabska”. I już wyobrażałam sobie coś pysznego, pachnącego, kolorowego. Coś co można zjeść ze smakiem, albo przynajmniej „porzuć sobie”.
- Zrobię tak - myślałam gorączkowo- skleję czapkę jak najpiękniej będę potrafiła. Będę się starała zużyć jak najmniej tej gumy. Wszystko, co mi z niej zostanie włożę do buzi. I będę żuła, żuła, żuła- rozmarzyłam się.
     Tak bardzo chciałam poczuć w ustach coś słodkiego, cudownego, pachnącego, aromatycznego. Wyobrażałam sobie, że ta „ guma arabska” okaże się dla mnie wybawieniem.
Jakie było moje zdziwienie i rozczarowanie, kiedy guma okazała się zwykłym klejem, wprawdzie  
o kolorze i konsystencji lipowego miodu, ale w  smaku wstrętna. Brr! Zresztą rozczarowanie gumą arabską było na całym froncie,  praca z tym medium była niezbyt przyjemna. Klej rozlewał się, moczył prace, brudził ręce i fartuszki.
     Ta tęsknota za delicjami trwała całe dzieciństwo. Szukaliśmy ich desperacko
w najdziwniejszych miejscach i smakach. Kiedy chodziłam do klasy drugiej, czy trzeciej panował szał na pachnące gumki do mazania z Chin. Zbieraliśmy je wtedy nałogowo, wymienialiśmy się nimi na przerwach. Wtedy to powiedzenie „ Pokaż mi swój piórnik,a zobaczę jakim jesteś gościem” weryfikowane było przez ilość chińskich gumek. To nic, że tak naprawdę niezbyt dobrze zmazywały błędy w zeszytach. Ważne, że miały nalepki z prawdziwymi chińskimi znakami, a kolory (dziś zwane tandetnymi, najgorszego sortu kiczowatymi) były bajeczne: wściekle różowe, neonowo pomarańczowe, żarówiasto seledynowe.
Co mają gumki do mazania wspólnego z jedzeniem spytacie? Otóż gumki te oprócz tego,
 że pochodziły z dalekich, egzotycznych Chin, oprócz tego, że czarowały kolorami, których nie mogliśmy nazwać, (bo nazw tych kolorów nie było jeszcze w naszym dziecięcym słowniku), miały jeszcze jedną fantastyczną cechę. Pachniały. Pachniały tak pięknie, zniewalająco, słodko i złudnie, że wydawało mi się, że można je…jeść. Zapowiadały słodycz, która jednak nie przychodziła.
     Ile to pogryzionych w troty kolorowych gumek do mazania musiałam wyrzucić ze swojej kolekcji, aby się przekonać, że niestety nie są jadalne. Uwierzcie mi, nie skończyło się na jednej, czy dwóch próbach.
    Substytutu słodyczy szukałam dalej. Uwielbiałam na przykład jeść z torebki suchy kisiel lub galaretkę, szczególnie o smaku truskawkowym. Mieszanka skrobi, kwasku cytrynowego , cukru , aromatu identycznego z naturalnym, fantastycznie przyklejała się do podniebienia. Kwasek szczypał w język, a cukier cudownie się rozpuszczał w ustach.
Kiedy już naprawdę nie było żadnych, ale to żadnych słodyczy do zdobycia, też sobie jakoś radziliśmy. Często brakowało nawet ohydnego, margarynowego w smaku wyrobu czekoladopodobnego w etykiecie zastępczej, sprzedawanego na kartki (o ile pamiętam 250g na miesiąc). Podjęliśmy desperackie i radykalne kroki. Kupowaliśmy na przerwie słoik dżemu, który jeszcze się w sklepie o dziwo uchował oraz po paczce makaronu bezjajecznego typu „nitki” (dzisiejsza nazwa -spaghetti). Po kolei braliśmy garść makaronu, zakręcaliśmy tymi nitkami 
w słoiku i jedliśmy. Jedliśmy ze smakiem, z radością w oczach, w pełnym zespoleniu chwili. Dodam, żeby było jasne- makaron był…surowy. A deser wspominam z rozrzewnieniem w oczach, i dziwnym posmakiem w ustach.
     Nie pamiętam z dzieciństwa polepszaczy, dań w proszku, gorących zupek, erzaców. Choć wybór produktów był mizerny, za to wszystko było bez chemii, sztucznych protein- naturalne i zdrowe.
    Naszą dietę określały pory roku. Wiosną już czekaliśmy na lato. Szczypiorek, rzodkiewka
 i czasem sałata to jedyne rarytasy przednówka. Latem oddawaliśmy się chrupiącym
 i soczystym czereśniom, truskawkom, malinom, porzeczkom i agrestowi ,jagodom i jeżynom z lasu, papierówkom z sadu za domem. Jesień była obezwładniająca. Zapach malinówek, potężnych białych antonówek, złocistych i słodkich gruszek klapsów, roznosił się po całej okolicy. Aromat czuć było w domach, sadach, a nawet w szkole, kiedy znosiliśmy „ dary jesieni” na wystawę. 
Do tego cierpki, a z czasem oleisty aromat orzechów włoskich, których było pod drzewami wiele, które tylko czekały, w zielonych skorupkach barwiących dłonie przy ich obieraniu na brązowo. 
„ Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie…”
 A jak dodamy do tego gęsty zapach smażonych śliwkowych powideł, bulgoczące gąsiory 
z domowym winem to czujesz się jak w raju! Zdawało się , że w atmosferze brakło już miejsca na ziemisty zapach warzyw, suszących się grzybów, fermentu ogórków i kapusty, octowej marynaty bladych pikli, pieczonych z miodem jabłek. Zimą korzystaliśmy z dostatków i dobrodziejstwa sadów i ogrodów oraz zapobiegliwości pań domu, które bez opamiętania wkładały aromatyczne cuda natury w słoje i słoiczki. Często jeszcze nie zdążyliśmy zjeść wszystkich przetworów z poprzedniego sezonu, a tu babcie, ciotki, mamy niestrudzone, produkowały domowe delicje na nowo. Czasem brakowało słoi, innym razem gumek do weków, albo korków do butelek. Ale to był najmniejszy problem. Panowała kulinarna i gospodarska solidarność.
 Z rzadka docierały do nas  cytrusy, brzoskwinie, arbuzy, granaty, papryki. Nie wiedzieliśmy co to jogurt , McDonalds i grill.
Ale tęsknota za słodyczami czaiła się bezlitośnie i męczyła niczym duch tragicznie zmarłej Panny Młodej!
    W domu swego czasu mieliśmy miesięcznik Burda ze „zgniłego RFN-u”. Nie wiem skąd. Sztuk trzy. To był dla nas szok! Począwszy od jakości wydawnictwa (kredowy papier, zdjęcia dobrej rozdzielczości ) poprzez zupełnie inny sposób pokazywania świata, ludzi, a na reklamach skończywszy. Przeglądaliśmy to cacko namiętnie i z pietyzmem. W grupie i zupełnie samotnie. Strony były już przez nas wypracowane, wybłyszczałe, pomięte od ciągłego dotykania  a brzegi pożółkłe.
    Między stronnicami z pięknymi, długonogimi, elegancko ubranym pięknościami, które uśmiechały się ze zdjęć krwistoczerwonymi ustami ukazując nienagannie równe i śnieżnobiałe zęby, odnalazłam zupełnie zjawiskowe dla mnie fotografie jedzenia. Owoców, kanapek, zapiekanek, słodyczy.
    W chwilach  krańcowego głodu słodkości wąchałam strony z czekoladkami Merci. Liczyłam je 
w pudełeczku na zdjęciu, próbowałam odgadnąć smaki poszczególnych rajskich sztabek. Tworzyłam całe wizualizacje: orzechową, marcepanową zjem teraz, gorzką zostawię dla babci Stasi, a białą  (naprawdę jest biała czekolada?- dziwiłam się) zjem jak wrócę z kościoła.
    Zazdrościłam tym dzieciom niemieckim, że mają takie wspaniałe czekoladki, a ich mamusie mogą chodzić do pracy w pięknych, błyszczących bluzkach wiązanych pod szyją
i wysokich , czerwonych lakierkach z kokardą na przedzie.
   -Jakie piękne te niemieckie panie- myślałam z podziwem. Dziś wiem, że to modelki. Pewnie były z…Polski. Będąc wielokrotnie w Niemczech szukałam tych pan na ulicach, przystankach, 
w supermarketach.  Nie widziałam żadnej podobnej do tych ślicznotek z Burdy. Chyba, że Claudia Schaeffer. Wyjątek potwierdza regułę.
    Kiedy nasz wujek Kazik (mąż cioci Marysi- siostry mamy) zaczął jeździć do Czechosłowacji, Węgier, NRD, a potem na zachód polepszyło się nam nieco ze słodyczami. Trzeba oddać wujkowi cześć, bo choć przywoził frykasy na sprzedaż (fistaszki, czekoladki, olej, kakao, kawę, herbatę), zawsze coś dla nas- przyznać trzeba dość dużej gromadki dzieciaków- zabezpieczał. Czekolada 
z orzechami- to pamiętam najbardziej z tych czasów. Kiedy wujek przyjeżdżał zawsze była 
i czekolada.
      Któregoś popołudnia babcia Stasia zebrała nas wszystkie dzieciaki w letniej kuchni. 
Nie przewidując powagi chwili, jak to zwykle- chichrałyśmy się, szturchałyśmy, a nawet wykazywałyśmy poirytowanie, że odrywa się na od kulminacyjnego momentu zabawy
w podchody.
      Tymczasem babcia podeszła do kredensu, na którym stały wielkie kwadratowe puszki
 z uśmiechniętymi twarzami pań w warkoczach. Powiadają, że kiedyś, dawno, dawno temu były 
w nich cukierki kukułki, ale tego czasu najstarsi Górale nie pamiętają! Babcia delikatnie przesunęła trzeszczące drzwiczki. Zabrzęczały porcelanowe filiżanki. Babcia wyciągnęła głęboko ukryty w głębi kredensu dziwaczny, śmieszny owoc. Nie od razu go poznałyśmy. Bo i skąd? Nigdy go jeszcze nie widzieliśmy na oczy. To był żółty banan. Nawet kolor jego skórki był dla nas nierzeczywisty. Pewnie się teraz śmiejecie, czytając, jak celebruję tę chwilę, ale taką ją właśnie pamiętam. Wytrzeszczyliśmy oczy, gwar ucichł. Babcia zdjęła skórkę z owocu. Pokroiła go na dość równe kawałki i włożyła każdemu z nas do ust po jednym krążku mięsistego banana. Sobie nie zostawiła ani kawałeczka.
    Zamknęłam oczy. Nie potrafiłam tego smaku i aromatu z niczym porównać. Nie od razu go pogryzłam. Ssałam, ciumkałam, muskałam językiem, delektowałam się tą maleńką drobinką luksusu. Nie chciałam, żeby smak zaraz zniknął. Zapamiętywałam go wyostrzonymi kubkami smakowymi, szkoda było go połknąć w końcu. Ależ to była chwila!
     Dziś smak bananów nie robi na mnie żadnego wrażenia. Przy zakupach marudzę, a to za duży, 
a ten jakiś taki poobijany. Znam kilka jego odmian i sposobów przyrządzania. Czasem znudzone brakiem naszego zainteresowania czernieją w salaterce, dzieląc swój los z innymi, jak one codziennymi owocami.
     Często chcę odnaleźć ten magiczny smak pierwszego banana. Jem powoli, mrużę oczy, przeżuwam. Smaku dzieciństwa nie mogę odnaleźć do dziś. 

     Jedzenie potraw w restauracjach, barach było wielkim świętem . Nie było dobrze widziane. 
Na te „wybryki” (choć skrycie upragnione) patrzono z dezaprobatą, nadając mu negatywny charakter. Kto to widział włóczyć się po lokalach- toż to same darmozjady i hulaki tam chodzą– jakby powiedział mój dziadek.
    A ja wprost uwielbiam usiąść z gazetą w ręku  przy małym stoliczku przed kawiarnią
 i niespiesznie delektować się cappuccino i dwoma obłędnie pachnącymi, drożdżowymi pączkami 
z konfiturą różaną. Tu rozmowa z siostrą, a tu kątem oka obserwowanie rytmu miasta. Przyglądam się ludziom, którzy pospiesznie idą ulicą, starszej pani z maleńkim pieskiem na różowej smyczy, która w swojej garsonce w wielkie żółte koła wygląda dziwacznie. Listonosz wrzuca garść listów do skrzynek pocztowych, a małej dziewczynce z waflowego rożka wypadła kulka malinowych lodów. Przy naszym stoliku piętrzą się pakunki, torby, torebeczki, bo zatrzymaliśmy się tu na chwilę. Najchętniej wyciągnęłabym na  stół wszystkie zakupy, aby się już nimi nacieszyć, wymienić spostrzeżeniami. Niestety , choć mnie korci i nosi , zakupy czekają grzecznie w torbach, a ja ukradkiem, oblizuję palce ze słodkiego lukru , bo to przecież tez niezbyt elegancko.
      Przeważnie jedzenie na mieście towarzyszy całodziennym buszowaniom po sklepach. Przyjęliśmy taką strategię dawno temu- najpierw latanie po sklepach w poszukiwaniu zakupowych skarbów. Na koniec- kawka ze słodkimi delicjami, albo obiad w jakiejś restauracji , barze czy pizzerii.  Oczywiście nasze babskie zakupy trwają kilka godzin, więc coś w drodze podjadamy.
- Kupmy sobie coś na rękę- bardzo podoba mi się to powiedzonko Kasi. Wprawdzie u nas nie ma tak zawrotnego wyboru drobnych potraw, które zjada się kilkoma kęsami spacerując po ulicach ,jak  to doświadczyłam w Niemczech czy krajach śródziemnomorskich, ale zawsze się coś znajdzie na „ pierwszy głód”. Chrupiąca bułka pełnoziarnista z kubeczkiem kefiru- mój faworyt, gotowana kolba kukurydzy, gofry z owocami, lody, drożdżówka z jagodami.



sobota, 12 stycznia 2013

Barszcz, kapuśniak czy grzybowa?


Najbardziej przygnębiającym dla mnie miesiącem jest styczeń. Powinien być listopad ze swoją deszczową nostalgią, przygnębieniem, szarugą. Ale styczeń wygrywa co rok, bo choć zapowiada nowy czas, to dla mnie jest w tym wszystkim nieprzekonywujący. Dlaczego nie lubię stycznia? To dla mnie czas Depresji Poświątecznej. Po tej eksplozji rodzinnych spotkań, gwaru, zapachów pomarańczy, miodu, maku i bakalii nie pozostaje we mnie nic prócz gorzkiej tęsknoty , rozczarowania, że to już koniec. Naiwna jestem, wiem, ale tak jest co roku.   Nie potrafię się naprawdę po tym złudnym czasie lenistwa i rodzinnej aury otrząsnąć. Irytuję się na siebie i świat. Po co to wszystko, po co to tak mocno celebrujemy, przeżywamy, kiedy potem pozostaje tylko smętny, rachityczny kikut choinki w rogu, stłuczone czerwone bombki, cisza w domu mamy i wyrzuty sumienia, że obżarstwo to grzech!
      Najgorzej musi być naszej mamie. Praktycznie od wigilii aż do święta Trzech  Króli dom tętni życiem, zawsze ktoś coś je, podpieka gołąbki z kapusty, pozostałe z wigilii pierogi, podjada makowce, serniki, cudaki, jabłeczniki, rozbiera ze skórki pomarańcze, mandarynki, przegryza suszone morele, figi, daktyle, łuska orzechy. Często ktoś wchodzi, otupując śnieg z butów przed drzwiami, mijając się z tymi, co właśnie wychodzą.
Zmywarka nie nadąża zmywać naczyń, choć na co dzień jest ich aż zanadto. Lubię ten czas, gdy tak naprawdę nie ma czasu na intymność, chwilę tylko dla siebie. Jakbyśmy chciały (my kobiety przede wszystkim) zatrzymać ten czas, na zapas nacieszyć się sobą, wypowiedzieć słowa, które nie specjalnie trafiają do naszych mężów- ot , takie kobiece sprawy i sprawki. Albo nie- robić-zupełnie-nic. Ale ze sobą- mamą i siostrą.
    A tu masz, zaraz na początku stycznia wszystko cichnie, nie ma ludzi, gwaru, rozmów, zapachów. Tylko pralka przewraca w tę i z powrotem pościel z naszych świątecznych łóżek. Mama pozostaje w domu sama, chyba bardzo samotna. Ja to rozstanie przeżywam bardzo.
    Moja siostra Kasia mieszkająca od 20 lat w Niemczech jest Królową Bożego Narodzenia ds. Dekoracji w naszym domu rodzinnym. To ona logistycznie spina te święta, nadaje przygotowaniom rytm i siłę. Co roku niezmiennie wiesza metry zielonych girland z mnóstwem małych światełek i złocistych wstęg przed domem, na domu, w domu. Dekoruje wszystkie okna lampionami, drewnianymi gwiazdami, choinkami, bałwankami, wieńcami. Dom wygląda jak Chatka Św. Mikołaja. Odkąd mieszka w Niemczech, co rok wyładowuje ze swojego samochodu oprócz piętrzących się pudeł, pudełeczek, torebeczek, kartonów ze srebrnymi esami-floresami z prezentami, co i rusz nowe  świąteczne bibeloty, cacka, cudeńka, zwoje przecudnych szarf, wstążek, florystycznych kryształków, sztucznych gałązek wiciokrzewu, głogu,, jarzębiny, które wyglądają jak prawdziwe. Nie wierzę, że można wymyślić coś nowego w dziedzinie świątecznych dekoracji, a tu zjawia się nasza Czarodziejka- Katarina  z nowościami, złotymi papierami, oszronionymi sopelkami, dzwoneczkami, rajskimi jabłuszkami. To ona, niczym królowa Bona przywiozła do naszego domu z  Zachodu tyle inspiracji dekoratorskich, które po czasie stały się nasze.
Całe szczęście, że dla nas święta to nie tylko te zewnętrzne oznaki szczęścia, jak to jest
w Niemczech. To tylko cieszące oko dopełnienie naszych przeżyć religijnych, duchowych, rodzinnych.
Tak wychowali nas nasi rodzice, to samo przekazujemy naszym córkom, a co one z tym bagażem rodzinnych tradycji i rytuałów zrobią? Nie mam pojęcia.
 Jeszcze nigdy nie spędziliśmy świąt w inny niż tradycyjny sposób. W rodzinnym domu. Szokowało mnie zawsze, że można się ot tak spakować i wyjechać na święta Bożego Narodzenia w góry, na narty, do schroniska, albo jeszcze gorzej –gdzieś w dalekie krainy, gdzie pod palmą pilibyśmy drinki z rumu i świeżego mleka kokosowego.
Świat się zmienia, a nasze święta raczej nie. Te same potrawy wigilijne, ta sama piękna biała porcelana naszej mamy ze złotymi detalami, którą dostała w prezencie ślubnym. Mam wrażenie, że i choinkę mamy co roku tą samą, choć rok w rok  inna panna leśna jak żywa puszy się w naszym pokoju.
  Tyle wspólnych wigilii, tyle domów, które miały być dla nas schronieniem na zawsze, tyle historii, anegdot, tyle zapachów  i smaków. Jedno puste miejsce dla Niespodziewanego Gościa.
   Taka jestem sentymentalna, mazgaj prawie. Od dziecka, w wigilię zawsze chce mi się płakać. Tak mnie rozczula ta magiczna chwila bycia razem, że ciągle wyobrażałam sobie
 i wyobrażam do dziś, jak to będzie, kiedy zabraknie babci, dziadka, mamy, taty.
Jaka będzie wigilia mojej rodziny, kiedy mnie nie będzie? Przecież świat nie przestanie się kręcić, a bliscy znów będą łamać się opłatkiem.
     Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia trwają przynajmniej od listopada. Co ja mówię, od późnego lata! Mama suszy na słońcu plastry jabłek, grusz i śliwek na wigilijny kompot, z dumą wiesza naszyjniki borowików, prawdziwków nad kuchennym piecem. To na wigilijne uszka i pierogi. Jesienią kisi kapustę w drewnianej, bądź  kamionkowej beczce. To na świąteczny bigos.
    Ja praktycznie cały rok wyszukuję bożonarodzeniowych prezentów, bo obdarowujemy nimi całą rodzinę. I tak to jest , mam to już zakodowane- zobaczę coś fajnego, oryginalnego
i zaraz przychodzi mi na myśl, dla kogo byłby to trafiony prezent pod choinkę.
 Z drugiej strony bardzo lubię niespodzianki, ten wykwit wyobraźni, co też w pięknie zapakowanym pudełeczku specjalnie dla mnie jest? Duże pudełko, czy małe, prostokątne, a może nieokreślonego kształtu? Ciężkie, czy raczej leciutkie i delikatnie brzęczące, kiedy się nim poruszy? Nie mogę się zdecydować: doczekać niespodzianki do wigilijnej kolacji, czy wywęszyć skarb wcześniej?
Uwielbiam dostawać prezenty, szczególnie te przemyślane, niekoniecznie drogie, ale oryginalne. Bo to znaczy, że ten, kto mnie obdarował naprawdę o mnie myślał, myślał szczególnie.
Uwielbiam też robić prezenty- patrzyć na moich bliskich, kiedy rozwiązują szyfonowe kokardy, rozrywają nerwowo złoty papier, albo wręcz odwrotnie- delikatnie rozpakowują niespodziankę, pieczołowicie rozprostowując papier, składając wstążkę, delektując się chwilą.
Kiedy widzę błysk radości w ich oczach jestem w siódmym niebie. No, ale nie zawsze udaje się mi trafić z prezentem. Najgorzej jest z mężczyznami. No co im można  kupić ?
   Te dylematy tylko podgrzewają świąteczną gorączkę. To niechybny znak, że święta tuż tuż…

No i skąd we mnie taka pewność, że to czysty barszcz o burgundowej barwie z maleńkimi jak naparstek uszkami- małymi pierożkami nadziewanymi grzybowym farszem (Włosi pewnie nazwaliby je tortellini per fungi) jest królową wigilijnej wieczerzy, a nie grzybowa, czy kapuśniak? Kiedy dawno temu dowiedziałam się od męża mojej siostry, że u nich na wigilię jada się kapuśniak pewnie sama miałam skwaszoną minę jak ta zupa. „Ale dziwaki”- pomyślałam. Nawet współczułam im. Idźmy dalej, byłam tak przekonana, że na wigilijnym stole jest tylko miejsce dla jednej zupy- barszczu właśnie, że ten kapuśniak czy grzybowa była dla mnie profanacją. Już chciałam  tych wszystkich „odszczepieńców” uratować od tej fatalnej ignorancji polskiej tradycji wigilijnej, nawrócić na jedyny i niepowtarzalny smak, który bezwzględnie powinien towarzyszyć tej magicznej kolacji. Było mi ich szczerze żal. „Jak ich rodzice mogli do tego dopuścić”- dywagowałam, a minę pewnie miałam jak zatroskany św. Wojciech przynoszący do piastowskiej Polski chrześcijaństwo, albo pracownica opieki społecznej patrząca ze współczuciem, ale też i dezaprobatą na pozbawione wigilijnego barszczu dzieci .
    Potem dowiedziałam się, że to nie patologia, nie pojedynczy przypadek. Rzeczywiście
w innych rejonach Polski na wigilijnym stole pojawiały się inne potrawy niż w moim rodzinnym domu. Wspomniany kapuśniak, grzybowa, kluski z makiem, makiełki, pstrąg, karp w szarym sosie.
    A co dopiero wiadomości, że poza Polską nigdzie nie łamią się opłatkiem, wigilia nie jest tak celebrowana jak u nas, mało, że nie mają postnych potraw, to jeszcze wcinają pieczonego indyka, czy bratwurst mit kartofelsald (pieczone kiełbaski z sałatką ziemniaczaną) wyrafinowane niemieckie danie wigilijne, Pasterki- uroczystej mszy o północy zwiastującej narodziny Jezuska nikt nie zna, a we Włoszech prezenty bożonarodzeniowe dzieci otrzymują na Trzech Króli czyli 6 stycznia, nie od św. Mikołaja, Gwiazdora, czy pożal się Boże Dziadka Mroza, ale od czarownicy Bifany.
     Dziś wszelkie nowości, odmienności przyjmuję bez wzburzenia i palpitacji serca. Czasem nic mnie nie wzrusza, czasem śmieszy, najczęściej inspiruje, intryguje. Lubię poznawać zwyczaje innych narodów, kultur, cywilizacji, próbować je zrozumieć, lub wręcz odwrotnie- przyjmować je takimi jakie są, bez szukania kolejnego dna.
Dlaczego więc tak mnie to wtedy szokowało? Zresztą nie tylko mnie. Podejrzewam, że moją siostrę, kuzynki również.
     Odpowiedź jest prosta i mało odkrywcza. Moje życie koncentrowało się wokół rodziny. Wspólnych dni  splatających się w rok jak warkocze. Codzienne bytowanie, które praktycznie było czekaniem, przygotowaniem na Adwent, Boże Narodzenie, Wielki Post, Wielkanoc. Wakacje, urodziny mamy, taty, siostry, lato, pierwszy dzień szkoły, czyjaś Komunia Św, czas zbioru porzeczek, wykopki, Wszystkich Świętych, smażenie powideł z śliwek węgierek, narodziny następnej kuzynki, śmierć sąsiada…
      Byliśmy mikroorganizmem- prawie samowystarczalnym. Wprawdzie rodzice chodzili do pracy, my do szkoły, ale prawdziwe życie koncentrowało się w domu.
Na przykład w wielkim poniemieckim łożu , gdzie spędzaliśmy mnóstwo czasu śpiąc wszyscy razem (czwórka dzieciaków), babcia i dziadek, kotłując się pod pierzynami, w które się zapadaliśmy. Czasem w łóżku zjawiło się kilka zmarzniętych kotów zwiniętych w kłębek,
a nawet szczeniaki. Dziadek zawsze słuchał radia Wolna Europa- które wyło niemiłosiernie. Głosy, trzaski z radia było dla nas dzieciaków sygnałem, że dziadek kładzie się już spać, więc i nasza pora już nadeszła. Dziwne to były noce. Dziadkowie przez nas nie mieli przecież żadnej intymności. Z radia wydobywały się ponure , zawiłe informacje , jakby z dalekiego świata, których zupełnie nie rozumiałam. Ciągle ktoś mówił o jakimś Moczarze, o generale Sikorskim, o Londynie, więzieniach, internowaniu.
Sypialnia dziadków w nocy stawała się niezwykle ponura, ciemna. Tajemnice, wampiry, poniemieckie historie kłębiły się w naszych małych główkach, które zresztą złośliwe, starsze dzieciaki jeszcze w nas podsycały. Straszenie- to był rytuał nocnego spania razem. Jakieś potwory, nienarodzone dzieci, hitlerowcy, złodzieje czaili się na nas co noc. Często udowodnialiśmy sobie, że widać ich czarne sylwety w odbiciu trójramiennego lustra starej toaletki. Głosy z radia potęgowały niepokój, przez otwarte okna słychać było złowrogie chlustanie rzeki Bóbr (w której mieszkał straszny Wodnik, albo topielec z przed tygodnia), wierzby płaczące płukały swoje warkocze w falach granatowoczarnej , lodowatej wody.
   Nie dziwię się więc teraz, że nawet tego nie świadome staraliśmy się siebie w końcu rozśmieszać, żeby przeżyć kolejną noc. A jak? To była głupawka zbiorowa. Wystarczyło , żeby ktoś roześmiał się, westchnął głupio, kaszlnął, dotknął drugiego stopą. Jak na komendę wszystkie dzieciaki parskały wtedy śmiechem- zdrowym i perlistym. Na początku nie wzbudzało to irytacji dziadków. Ale scenariusz wieczorny był zawsze ten sam. Kolejne zaczepki, którym towarzyszyły salwy śmiechu. Po kilku rundach dziadek Karol nie wytrzymywał- miotał się na łóżku i przeklinał tak pięknie, ze wschodnim zaśpiewem wyzywając nas od „ najduchów”.
    Babcia nie miała tyle siły i temperamentu by walczyć o ciszę. Prosiła nas o spokój- przed świtem przecież wstawała doić krowy i wyprowadzała je na urocze łąki „na kopalnię”.
   Oczywiście, co zakazane, jeszcze bardziej smakuje. Nie mogliśmy się pohamować od tego śmiechu, choć później bardzo chcieliśmy się uspokoić, żeby nie doprowadzić dziadka do szewskiej pasji, więc tłumiliśmy ten dziecięcy chichot w poduszki. Zasypaliśmy szczęśliwe, przebudzane od czasu do czasu ujadaniem psa, gdzieś w dalekiej zagrodzie, wzmagającym się i nieprzyjemnym dźwiękiem, zagłuszającym Radio Londyn, czy seriami chrapania dziadka Karola…
   Czuliśmy się ze sobą bezpiecznie, choć w domu panował ciągle gwar. Ktoś wchodził, ktoś wychodził. Ktoś krzyczał na podwórku, a na górze, na drewnianej werandzie słychać było perlisty śmiech zakochanych.
    Choć było nas ciągle dużo w domu dziadków, a może właśnie dla tego nie pamiętam, aby dorośli z jakąś wielką radością przyjmowali „ obcych”. I nie chodzi tu o to, że ich nie lubili, czy izolowali się jakoś szczególnie. Odwiedzali nas oczywiście raz po raz ludzie z zewnątrz, ale z perspektywy czasu mam wrażenie, ze zaburzali nasz mikrokosmos, rytm naszego życia, czuło się podskórnie pewnego rodzaju zniecierpliwienie, czy rozdrażnienie.
    Oczywiście goście nie odczuwali tego, przynajmniej nie powinni, ale dało się to zauważyć. Przy czym nasza szalona rodzina była bardzo gościnna, drzwi od domu nie były w dzień zamykane za klucz, jak to mówią „Gość w dom, Bóg w dom!”. Stąd czasem dziwne oryginały u nas pomieszkiwały. A to jakaś kuzynka z rodziny dziadka, kolega z wojska, spłukany szwagier, skłócony z małżonką kolega dziadka z winiarni, albo „przyjaciel rodziny”, cokolwiek to oznaczało.
    Jest w tym wszystkim niekonsekwencja, ale nie zakłamanie. Po prostu najzwyczajniej w świecie w swoim gronie czuliśmy się jak najbardziej szczęśliwi i bezpieczni. Kłócili się zatem mieszkańcy poniemieckiej willi pod numerem 45, to znów płakali razem, śmiali z anegdot
i forteli, i tak było dobrze . Tyle im wystarczało do szczęścia. Inna sprawa, że piękne
 i temperamentne panny Sękowskie siłą rzeczy trzepotały rzęsami na widok mężczyzn pojawiających się w okolicach rodzinnej posiadłości, ale taka jest naturalna kolej rzeczy
i temat na kolejną opowieść.
    Dość, że do dziś prócz ukochanej siostry , mamy i „ rodzinnych przyjaciółek” nie miałam
i nie mam przyjaciółki czy koleżanek, z którymi spotykałabym się na ploteczkach czy kawce. Widocznie wżęłam sobie mocno do serca, to co od dzieciństwa słyszałam od babci, mamy, ciotek, że „Nie potrzebujesz dziecino żadnej koleżanki, bo masz tyle kuzynek i siostrę. Koleżanki odejdą, zdradzą, wyśmieją,  a rodzina pozostanie na zawsze”.
„ Dwie was jest tylko (ja i moja starsza siostra Kasia)- mawiała babcia Stasia- jak para ócz
w głowie. Kochajcie się i szanujcie, bo tylko siebie mieć będziecie na tym świecie”.
    Nauczę moją córkę gotować barszcz wigilijny, tak, jak mnie nauczyła moja mama
( koniecznie z suszonym grzybkiem i zakwaszony sokiem z cytryny przed wrzuceniem buraków do wywaru, aby był złocisty i cudownie czerwony), a ją jej mama. Kto nauczył babcię Stasię gotować barszcz? Dobre pytanie. Nasze wigilijna wieczerza ma charakter wschodni, a babcia pochodzi z Lubelszczyzny. Czy tam jedli barszcz, grzybową, czy kapuśniak? Muszę koniecznie spytać babci!