wtorek, 18 grudnia 2012

Ne byłam dzieciakiem z Dworca Zoo


 Odkąd pamiętam, zawsze wzruszało mnie piękno, takie najzwyczajniejsze.. Łykałam wszystko jak młody pelikan. Strzeliste wieże kościołów, haftowany obrus, wzgórze oliwne, zgarbiony staruszek z pooraną twarzą, kolczyki z czereśni i poniemieckie, wytarte granatowe i czerwone kafelki w domu moich dziadków. Zachwycały mnie podróże, niesamowite historie opowiadane przez dziadka Karola. Zachwycali mnie ludzie, muzyka , drożdżówka babci Stasi i jej wielka misa z pierogami.
I przeżyłam pierwszy szok, kiedy jako piętnastolatka może, przeczytałam książkę, która mnie wstrząsnęła, i to na tyle skutecznie, że nie doczytałam jej chyba do końca. Ja wychowana na „ Dzieciach z Bullerbyn” wzięłam się, zupełnie nieświadomie za „ My, dzieci z Dworca Zoo”.
Nie wierzyłam, że dzieciaki mogą mieć takie dzieciństwo. Że sikają po windach, klatkach schodowych, bo kiedy rozpaczliwie krzyczały w okna blokowisk „ Mamo otwórz” nie było odzewu. Mój mały, prowincjonalny mózg nie przyjmował, jak to możliwe, że dzieci są tak samotne, tak wyobcowane, tak niekochane, nieszczęśliwe…
Moje dzieciństwo to zupełnie inny klimat. Teraz wiem, że moje dzieciństwo było kolorową, gwarną bajką.
   W poniemieckiej willi, która stała się domem naszej rodziny było nas zawsze pełno. Cztery pokolenia razem. Bywało, że czasem ktoś wyjeżdżał, na chwilę zmieniał miejsce zamieszkania, ale „dom” był jeden. Dom moich dziadków. Pełen historii, tragedii, pełen śpiewu, żartów, tajemnic, pełen ludzi, którzy przychodzili na chwilę, a zostawali na całe życie.
Ja też, razem z rodzicami i siostrą mieszkaliśmy tam nie raz nie dwa. Kiedy nie był naszym
 „ codziennym domem”, kojarzył mi się zawsze z babcią i dziadkiem. Z wakacjami, z zielonym, okrągłym stolikiem na werandzie, na którym piętrzyły się kanapki przygotowane przez babcię. I z tajemniczym, „ poniemieckim” widelcem z wygrawerowaną rybką na trzonku- marzeniem każdego dzieciaka.
   Dziadek Karol i babcia Stasia mieszkali w pięknej poniemieckiej willi, do której wprowadzili się jako repatrianci po II wojnie światowej. Stare drzwi, schody, kaflowe piece. Dla nas dzieci najważniejszych było kilka miejsc.
    Jednym z nich był strych. Strych, który wzbudzał w nas tyle strachu, ile inspiracji do fantastycznych zabaw, ze starymi kuframi, ubraniami, pudłami, kutymi zdezelowanymi łóżkami, skrzyniami i mnóstwem cudownej pajęczyny, która dodawała tajemniczości
 i dramaturgii naszym zakazanym zabawom. Bo wchodzenie na strych było dzieciom absolutnie zakazane. Wiedzieliśmy o tym, ale jak to dzieci- nic sobie z tego nie robiliśmy. Istniał wśród nas dzieciaków cały szyfr, kod, którym się posługiwaliśmy. To dzięki niemu umawialiśmy się na tajemnicze spotkania na strychu, kiedy dorośli stracili nas na jakiś czas
z oczu. Nie wiem dlaczego chodzenie na strych było zakazane, ale tym bardziej nas to podniecało. Jako dzieci mieliśmy mnóstwo czasu dla siebie. Dorośli pracowali ,a  my musieliśmy się jakoś sobą zająć. Nie łamaliśmy tylko jednego zakazu- nie  opuszczaliśmy naszego podwórka bez wiedzy dorosłych.
      Ależ wymyślałyśmy wtedy historie! Przebierałyśmy się w te zakurzone łachmany, buty, szperałyśmy w poszukiwaniu „ skarbów”, odkrywaliśmy tajemnice. Był tam bardzo zniszczony wózek dziecięcy z wielkimi kołami i staroświecką rączką. Ależ nam się podobał. To w nim woziliśmy nasze lalki, misie, koty, szczeniaki i najmłodsze dzieciaki. Dzieciaki nie za bardzo chciały jeździć w tym wózku, bo przecież nie chciały być maluchami, tylko tak jak my- grać w zabawie mamę, tatę, a najlepiej parę zakochanych. Ale nie miały wyjścia! Jak to bywa w grupie zostały przez nas zdominowane.
    Bawiąc się na strychu robiliśmy taki bałagan, wywlekając wszystkie niezbędne nam wtedy rekwizyty do zabawy ( w tym dzbanki, cynowe misy, stare sztućce, firany, kosze, kalosze, drewniane komody, wiklinowe walizki, stare parasolki, porozpruwane puchowe poduchy, kapy, donice ), że dorośli strasznie się na nas potem wściekali i obrywaliśmy ścierką, bo przecież nikt nie miał ochoty tego sprzątnąć.
    Z tych poniemieckich skarbów pamiętam szczególnie kilka. Trzypiętrowy, drewniany domek dla lalek, w którym było absolutnie wszystko, co potrzebowaliśmy do zabawy
„ w dom”. Pięknie malowany, zielony. Wszystkie drewniane detale wykonane z pietyzmem. Cudo! Ale jak to zwykle bywa, dla większości z nas był to szczyt marzeń i tylko czasem mogliśmy się nim pobawić. Należał do naszej ciotki Moniki ( najmłodszej siostry mojej mamy ), która była prawie naszą rówieśnicą. To ona łaskawie i wspaniałomyślnie pozwalała nam czasami dotknąć domku, pobawić się nim. Nawet podczas tych zabaw czułam cień byłych, niemieckich właścicieli tej willi, choć wtedy nie wiedziałam o wojnie i tragediach ludzkich tyle, co wiem dziś. Ale ta „poniemiecka tajemniczość” towarzyszyła nam zawsze.
     Pamiętam również starą , pięknie kutą wagę szalkową z odważnikami – dwu, jednokilowymi oraz kompletem maleńkich odważników w drewnianym etui. Babcia odważała na niej  biały ser, który wyrabiała w domu, czereśnie, czarne porzeczki. My bawiłyśmy się w sklep. W papierowe tutki sypałyśmy kamyczki, piasek, liście pokrzywy, błoto.
    Te nostalgiczne zabawy naszego dzieciństwa…
 Szczególną rolę w rozwój naszej wrażliwości i empatii ( tak teraz sobie o tym myślę ) wkład wniosły dziesiątki pogrzebów. Ceremonie te były tak doskonale przygotowane, takie dramatyczne w swym wyrazie, że mogłyby konkurować z pogrzebami królów, dostojników państwowych, zasłużonych dla Ojczyzny, gdyby nie fakt, że grzebaliśmy wszelkie padłe psy, koty, ptaszki, myszki…
    Najczęściej „ nieboszczyk” chowany był w drewnianym piórniku, pięknie zasuwanym jak prawdziwa trumna, czy w tekturowym pudełku po butach, albo w puszce po szprotkach. Kondukt żałobny, czyli my, odprowadzał nieszczęśnika na Czereśniowy Cmentarz, gdzie
w cieniu rozłożystych łodyg bobu, parzących pokrzyw i maciejki czekał na niego wykopany dół. Ceremonii towarzyszyły żałobne śpiewy, zapalone świece i mnóstwo polnych i ogrodowych kwiatów, które potem więdły na kopczykach usypanych z ziemi. Odwiedzaliśmy naszych zmarłych, póki się nam nie znudziło, albo do kolejnego pogrzebu. Trzeba przyznać ,że pod naszą  czereśnią spoczywa niezła ilość kretów, myszek i wróbelków. A czereśnie
 z tego drzewa były najlepsze w całym sadzie. Słodkie, chrupiące i soczyste. Robiłyśmy
z nich czereśniowe kolczyki, a szkarłatny sok brudził kołnierzyki naszych sukieneczek.
     Te nasze pogrzeby to przeniesienie otaczającego nas wtedy życia w dziecięcy świat zabaw. Tyle razy chodziliśmy na pogrzeby nieznanych nam staruszek, topielców, krewnych, znajomych naszych rodziców, sąsiadów. Tak wtedy było, że cała wioska uczestniczyła
 w pogrzebie. Ile razy musieliśmy śpiewać rzewne , smutne pieśni przy trumnie nieboszczyka, trzymać gromnice. Patrząc na nich z lękiem, parzyliśmy się gorącym woskiem ściekającym nam na rączki z tych pogrzebowych świec. Często musieliśmy również całować nieboszczyka przed zamknięciem trumny. Takiego zimnego, jak z wosku, o mdłym, słodkim zapachu połączonym z zapachem parafiny i polnych kwiatów. Autentycznie płakaliśmy na tych pogrzebach opłakując nieboszczyka razem z jego rodziną. A potem często wspominałyśmy
” A pamiętacie pogrzeb Geni jakiejśtam ? Ale miała piękny pogrzeb! Tyle kwiatów, a jak babcie smutno śpiewały, a jak jej mąż płakał. Pamiętacie?”
 I w taki oto sposób pogrzeby stały się naturalną częścią naszego dziecięcego świata. Jak nasz strych, fontanna przed domem z figurką tajemniczej dziewczynki , drewniana weranda, czy sad.
    Sad był dla nas „ Czarodziejskim Ogrodem”. Wtedy wydawał nam się ogromny, potężny, nie do przebycia. Drzew i krzewów było całe mnóstwo, ale doskonale wiedzieliśmy, w której części sadu czego szukać. Przy płocie od zwariowanego szewca Masteja w szpalerze rosły niepozorne i niskie śliwy- węgierki. Przed samą zimą dziadek w starym rondlu przez kilka dni smażył z nich gęste, słodkie i kwaskowate powidła.
    W rogu wielka czereśnia. Na Wielkanoc to właśnie tam dziadziu chował przed nami cukierki, a my jak oszalali ze szczęścia szukaliśmy ich i każdy z nas chciał ich znaleźć więcej od innych dzieciaków. Te cukierki przynosiły oczywiście wielkanocne zajączki, a dziadziu zawsze dziwnym trafem je spotkał w naszym sadzie.
    Pamiętam jakie wielkie, rozłożyste pokrzywy rosły między drzewami a krzakami agrestu
i porzeczek. Były większe od nas. Można było się pod ich liśćmi schować przed deszczem. Czasami z tych pokrzyw korzystali goście naszych dziadków. Panie rozbierały się do majtek
i biustonosza i zażywały pokrzywowych kąpieli. Podobno „ dla zdrowotności”. Podglądałyśmy te dziwolągi, chichrałyśmy się strasznie i pukałyśmy w czoło.
    Latem naszą zmorą były porzeczki. Całe mnóstwo krzaków porzeczek do oberwania. Kiedy dojrzewały nie było rady. Dziadek zarządzał rodzinne pospolite ruszenie i chcąc ( a raczej strasznie nie chcąc) kto żyw siadał pod krzakiem czarnej porzeczki i zrywał te czarne, znienawidzone, aromatyczne koraliki. Całe wielkie, cynowe wiadro! Trudno w nim było zakryć dno tymi porzeczkami ,a co dopiero nazrywać całe! Dlatego ciągle sobie te porzeczki podkradaliśmy. Przecież czekały na nas zabawy, strych…

czwartek, 29 listopada 2012

Złociste warkocze babci Stasi


    Kiedy razem z Lukiem realizowałam projekt Od Ojcowizny do Ojczyzny ie mogłam sobie odmówić zaproszenia do projektu mojej babci Stasi. Jej historia to również moja historia. Chciałam ją zachować od zapomnienia. Dla siebie, dla niej, dla jej córek, wnuków, prawnuków… 
Moja babcia Stasia jest najpiękniejsza na świecie. Lubię myśleć, że jak będę w jej wieku to też będę miała tak piękne, srebrne błyszczące włosy.
Jak całe jej pokolenie przeżyła traumę wojny, dramaty rodzinne. Wychowała sześć córek ( siódma, a piąta w kolei Tereska zmarła w wieku niemowlęcym). Leży w jednej mogile z swoim ojcem a moim dziadkiem Karolem. Stasia bardzo przeżyła śmierć Tereski. Z dzieciństwa pamiętam jak mówiła zawsze, że do święta matki Bokiej Zielnej nie może jeść owoców jagodowych , bo to tak, jakby zabierała małej Teresce. Wyobrażałam sobie wtedy tą bladolicą Tereskę. Bosą, w długiej białej koszulinie. Twarz miała umorusaną malinami, jagodami, wiśniami. I zawsze na pierwszym planie widziałam też dłoń mojej babci zwróconą w stronę Tereski. Dłoń pełną malinek nanizanych na kłos zboża.
Kiedy poprosiłam babcię o wspomnienia, wiedziałam,że to nie będzie łatwe. Siedziała skulona w swojej sypialni z książką w ręku. Mimo wieku i już słabego wzroku lubi czytać, oglądać zdjęcia, słuchać radia. 
Stasia jest od zawsze niezwykle skromna, zatroskana. To Karol- nasz dziadek tak naprawdę był gwiazdą w naszym życiu, swoją osobowością przyćmił delikatną Stasię. On rozbudzał nasze marzenia, pragnienia, podpuszczał nas swoimi niekończącymi się opowieściami. Stasia za to czuwała, byśmy mieli co jeść, by krowy były wydojone, pościel przebrana...
Podczas spotkania nie za bardzo chciała się dać fotografować. Ale jestem jej ukochaną wnusią ( zresztą jak inne wnusie i prawnusie), więc jej pewnie było głupio odmówić. Kiedy opowiadała mi swoją historię, głos jej drżał, a oczy ciągle płakały.
Żal i tęsknota, trudne wybory, brak dzieciństwa, często upodlenie ze strony prześladowców.
Oto jej osobista relacja, którą ja tylko skromnie spisałam:

    „To były piękne czasy, przed okupacją. Razem z tatusiem, mamusią i rodzeństwem pracowaliśmy na gospodarstwie. Tato był taki przystojny, postawny. Chleb był złocisty
 i chrupiący…
   Wszystko się zmieniło wraz z nadejściem wojny. Praktycznie nie miałam dzieciństwa,
 nie zaznałam beztroski tego czasu. Jako 13-letnia dziewczynka pomagałam partyzantom.
   Wszystko wydawało mi się wtedy takie tragiczne, tymczasowe, chwilowe… Nierealny
 do wyobrażenia dramat stał się dla mnie bolesną rzeczywistością. Ukraińcy spalili kolonię Chodywańce, Plebanię, dwór Jarosława Paluszyńskiego. Po okolicy grasowały bandy UPA. Dwóch moich braci zabrali na przymusowe roboty do Niemiec, ojca do obozu. Praktycznie
w jednej chwili musiałam stać się dorosła, odpowiedzialna za mamę, rodzeństwo.
    Ojca zamordowali Ukraińcy , jak udało mu się uciec z obozu. Podobny los spotkał wielu innych z mojej rodziny- zginął wuj, ciotka, dalsza rodzina.
    Oswajałam się z dorosłością, tragizmem wojny, śmiercią, głodem.
   W Jarczowie na Lubelszczyźnie byłam przesłuchiwana na gestapo. Byłam bita, maltretowana, jakimś rozżarzonym żelastwem przypalono mi nogę. Zacisnęłam zęby,
 nie wydałam nikogo, ani z rodziny, ani żadnego partyzanta. Nie czułam się żadną bohaterką, bałam się panicznie o rodzinę, partyzantów. Byłam „ Synem Pułku”- tak nas, dzieciaków
 z karabinami, sanitariuszy, młodocianych łączników nazywano. Przydzielano nam trudne zadania, często ponad nasze siły, choć nie wtajemniczano nas do końca, nie mówiono wszystkich szczegółów. Dziś wiem, że to w trosce o nas i o całą konspirację.
   Trudny był to czas, kiedy zamiast jabłek w antałku dźwigałam granaty, amunicję. Pamiętam, jak raz od dowódcy Leona otrzymałam rozkaz przetransportowania ładunku
dla partyzantów z Plebani do Jarosławia ( kilka kilometrów piechotą ).  Z dwoma słonecznymi warkoczami wyglądałam jak niewinne dziecko, choć dzieckiem się już dawno nie czułam. W tobołku niosłam granaty i taśmę amunicji. Ciężkie, za ciężkie jak dla dziewczynki. A my jeszcze potrafiliśmy „ grać”, przenosić środek ciężkości, dla zmylenia przeciwnika.
W pewnym momencie na drodze zatrzymał mnie patrol. Tłusty, zwalisty Niemiec w hełmie spytał się co tak dźwigam! Wypaliłam, że amunicję dla partyzantów!
Albo mnie zabije, albo puści , pomyślałam. Niemiec gruchnął śmiechem! Ja, ja! Poklepał mnie po ramieniu, a ja prawie nie zemdlałam, choć… śmiałam się razem z nim.  Pewnie wyglądałam wtedy niewinnie i uroczo z tymi warkoczykami i to mnie tylko uratowało!
   Większość mojej rodziny, sąsiadów wymordowali. Morze krwi. Wioski spalone, majątki, miasteczka. U nas mówili na to „ akcja spalonej ziemi”. W zbiorowych mogiłach, pomordowanych chowano w Chodywańcach.
    Potem ciągle się ukrywaliśmy , a to w stogach siana, a to w opustoszałych szopach.
Udało mi się doprowadzić rodzinę, która mi jeszcze pozostała (mamę, siostrę i dwóch braci)
do pociągu. Pojechaliśmy w rzeszowskie do Uchnowa, do dalekiej rodziny mamy.
  Tam ukrywaliśmy się całą okupację.
Jako 15- letnia dziewczyna byłam już w „organizacji” doświadczoną łączniczką
i sanitariuszką. Przeszłam cały szlak bojowy X Sudeckiej Dywizji Pancernej. Pamiętam ten szlak, pamiętam Drezno. Stasia G. sanitariuszka 3 zppWP i Dywizji Pancernej 2 AWP, jednostka 83681. Tych danych nie zapomnę nigdy.  Syn, a raczej córka pułku została w końcu podporucznikiem.
   Koniec wojny zastał nas w Czeskiej Lipie. Stamtąd do Kłodzka. Ostatnim naszym przystankiem wojskowym i miejscem demobilizacji były koszary „ Pod jeleniami” w Jeleniej Górze.
Jako osadnicy wojskowi osiedliliśmy się w małej, wiosce. Każdy szukał  kwatery dla siebie. Razem z koleżankami z frontu szukałyśmy gospodarstwa, gdzie by była choćby najlichsza krowa. Trzeba było przecież coś jeść.
  Po wojnie byłam bardzo chora- miałam m. in. zapalenie miedniczek nerkowych. Czułam się staro, strasznie staro, jakbym miała sto lat. Miałam wrażenie, że moje warkocze są siwe. Moim największym marzeniem były dzieci, gromadka dzieci wokół mnie. Gwar, śmiech, zabawy, bo ja dzieciństwa nie miałam. Brakowało mi rodziny i normalności, problemów codzienności. Zapachu ciasta, cywilnej sukienki, kwiatków w oknie…
    Komendant Karol S., który organizował powojenne życie tutaj na wiosce, przyprowadził starego Niemca, lekarza. Przywrócił mnie do życia.
   Nikt nie zna swojej przyszłości, trudno ją przewidzieć. Nie przypuszczałam nawet, że ten przystojny , ciemnooki Karol będzie miłością mojego życia .
    Nasz ślub był jednym z pierwszych powojennych ślubów w okolicy. Do miasteczka jechaliśmy cywilnym autem! To było wydarzenie! Wydawało się, że świat normalnieje.
A czasy stalinizmu i terroru były dopiero przed nami.
     Moje marzenie się spełniło- urodziłam 7 córek, one mają córki i synów, a ich dzieci dały mi prawnuczki. uczą się… Ja w ich wieku dźwigałam granaty.
    Na Lubelszczyźnie jest uroczo, pięknie, szeroki horyzont, bujna zieleń. Mimo to, nie mogłam tam wrócić, nie chciałam. Po gehennie wojny, mordach, pożodze nie umiałabym tam żyć.
    Moje dorosłe życie, ciężkie, ale i pełne rodzinnego gwaru zbudowałam na dzikim zachodzie, na Ziemiach Odzyskanych.”
     

poniedziałek, 26 listopada 2012

Karol- Porzeczkowy Król


Patrzyłam na jego piękną, pooraną twarz i bezbronność, kiedy leżał podłączony do respiratora i nie mogłam stłumić żalu. Ten Karol- ubóstwiany przez kobiety, buzujący życiem, bezkompromisowy, charakterny „Wschodniak” odchodził. Jego oczy były wpatrzone w oczy córek, które delikatnie masowały mu stopy i  bladożółte , wyżłobione życiem dłonie. Kobiety klęczały, siedziały, wchodziły , wychodziły. Zmieniały mu kompresy na czole, przykrywały kocem, zwilżały blade i trawione gorączką usta. Płakały cicho przy nim, tłumiąc te łzy, żeby nie widział, po czym wychodząc na obskurny korytarz szlochały głośno nie mogąc się pohamować.
    Jakże dziwny i złowrogi wydawał mi się wtedy ten korytarz. Odrealniony, odczłowieczony, prowadzący do nikąd. Śmierdzący lizolem i złożonym słodkawym zapachem potu, chorób
i śmierci. Agresywne światło jarzeniówek smagało seledynowe lamperie ukazując każde pęknięcie, zaciek po mokrej szmacie, wgłębienie pełne zasuszonych much. Mężczyzna leżący w sali naprzeciwko głucho kaszlał, ktoś inny wołał  w gorączce jakąś Bożenę.
    Tymczasem maleńka szpitalna klitka dziadka była skąpana w półmroku. Jakże maleńki wydawał się nasz Karol, jakże bezbronny. Oczy raz przytomne, wzruszające jak u zranionej sarny, to znów błądzące w dali. Cisza przerywana zdławionym szlochem, pracą  szpitalnej inżynierii podtrzymującej życie, westchnieniem umierającego dziadka.
    Jego odejście nie było dla nas wielkim zaskoczeniem. Nie umierał nagle, niesprawiedliwie, w kwiecie wieku. Nie zostawiał  małych dzieci, ani nie uregulowanych spraw. To jednak nie miało znaczenia. Czy jest jakiś dogodny termin na śmierć? Nikt nas na nią nie przygotowuje. Nie ma Kursów  Profesjonalnego Umierania, czy Ubezpieczenia Od Żałobnej Traumy. Jeśli się kogoś kocha, po trochę umiera się razem z nim.
    Karol chorował od kilku lat. Stopniowo przychodziły do niego co i rusz nowe dolegliwości, niedomagania, schorzenia. Dzieliły z mim pokój i łóżko dzień po dniu, nie zamierzały odchodzić, przeciwnie zostały z nim do końca. Zadomawiały się, bezczelnie i bezpardonowo. Coraz gorzej było mu chodzić, jeść, oddychać. Stał się niesamodzielny, nieporadny. Córki kąpały go w wannie, pewne tak , jak on kąpał je, gdy były małe. Karmiły, masowały coraz bardziej zziębnięte ciało, robiły inhalacje, goliły.
Tak to życie sobie z nas drwi. Role się odwracają. Na starość dziecinniejemy i potrzebujemy pomocy naszych dzieci, które co dopiero nauczyliśmy chodzić.
   Karolowi trudno było się pogodzić z niedołężnością. Wciąż było w nim tyle wewnętrznej energii, która bulgotała w jego głowie, sercu, ale wiotkie ciało staruszka nie miało siły jej sprostać. Wybuchał złością poirytowany, kiedy laska wypadała mu z drżącej ręki, albo nie miał siły przełączyć kanału w telewizorze.
   Patrzyliśmy na niego i choć czasem drażnił nas strasznie, wiedziałyśmy, że to straszne musi być uczucie :być więźniem własnej niedołężności, być więźniem we własnym pokoju. Codzienność, rutyna zdarzeń, wręcz rytualność dnia: najpierw toaleta poranna, śniadanie, lekarstwa, obiad, lekarstwa, kąpiel, kolacja , lekarstwa. Na początku przerywane jeszcze wyjściem na krótki „ obchód” domu , ogrodu, sadu, z czasem wielogodzinnym obserwowaniem życia przez okno. W końcu  przestrzenią życiową stało się dla niego łóżko. Coraz mniej obrazów , doświadczeń  , coraz mniej spotkań z ludźmi, kontaktu ze światem zewnętrznym.
    Kiedy jesteśmy pełni sił, nie mamy czasu na odpoczynek, pewnie marzymy o chwili, kiedy tak naprawdę nic nie trzeba robić, nikt na nas nie czeka, nie zawalimy jakiegoś projektu, nie musimy żyć na czas. Marzymy, aby zaszyć się z książką w łóżku i tak trwać. Kiedy jednak ta chwila nadejdzie, nawet nie wiem czy jesteśmy jej świadomi, czy umiemy się nią cieszyć?

Dziadek Karol był w domu pełnym kobiet postacią ubóstwianą, charyzmatyczną, idealizowaną. Moje pierwsze wyraźne wspomnienia , obrazy, w których pojawia się pojawia to pachnący słońcem i owocami sad dziadków na tyłach domu. Dziadek Karol to czereśnie, śliwki węgierki i zmora naszego dzieciństwa…czarne porzeczki, które my dzieci, na równo
 z dorosłymi musieliśmy zrywać w czas wakacji.
   Trudno zresztą wskazać wyraźny czas, kiedy dziadek pojawił się w moim życiu. Podobnie jak babcia Stasia, wszystkie ciotki- siostry mamy, ich mężowie, dzieci, kuzyni, kuzynki, wujowie i kuzynostwo mojej mamy byli z nami od zawsze. Taka wielka, barwna, rozedrgana rodzina.
   Karol był niezwykle przystojnym , postawnym mężczyzną. Jako dziecko oczywiście nie zauważałam tego, po prostu był jaki był. Ciemne, orzechowe niezwykle bystre, świdrujące rozmówcę oczy, mocny nos, gęste piękne włosy. Nie pamiętam, żeby nosił wąsy czy wyraźną brodę. Uwielbiał kobiety, a one jego. Uwielbiał  je wszystkie  podszczypywać, przytulać, ściskać, prawić im komplementy, doceniać ich urodę, a szczególnie ich kobiece wdzięki. Adorowane przez Karola, do dziś z rozmarzonym wzrokiem wspominają go ciepło, choć minęło tyle lat…
   Dziadek dla nas był bohaterem narodowym. Tak naprawdę miał na imię Antoni. Pochodził z Biłki Szlacheckiej pod Lwowem. Rodzice mieli mały majątek. Razem z rodzeństwem mieli artystyczne zacięcie , romantyczne dusze i otwarte umysły .
    Żałuję, że nie spisałam opowieści dziadka z tamtych czasów. Teraz już mi nie opowie niekończących się historii o wiejskich weselach, zakłamaniu i prymitywizmie przedwojennego kleru, życiu lasu, smakach domowego chleba i sera.
    Losy jego rodziny tragicznie poplątała II wojna światowa.
Kacper (Kasper) Sękowski, ojciec Karola zmarł jeszcze w Biłce Szlacheckiej, zanim powojenna zawierucha rozwiała rodzinę na kilka stron świata. Karol miał wtedy 13 lat.
    Karol był najmłodszym dzieckiem Kacpra i Zofii Sękowskich (z domu Rogoziewicz). Prawdopodobnie mój prapradziadek uciekając z Podola otrzymał z rąk Sapiehów mały skrawek ziemi pod Lwowem, gdzie ród Sękowskich gospodarował do II wojny światowej. Polowania, konie, druhowie, kobiety i karty to były namiętności Kacprowych synów. Jakby się chcieli tego życia najeść na zaś, na zapas, jakby wiedzieli co ich czeka…
   Wszyscy byli w Armii Krajowej. Najstarszy syn- Józef - zamordowany przez Ukraińców w wieku 19 lat. Nawet nie wiem, czy poczuł smak słodkich ust dziewczyny. Franciszek i Jan zostali zesłani na Sybir. Franek wrócił z krainy mrozu i śniegu pierwszym rzutem. Miał odbite płuca. Został głównym księgowym w Hucie „ Mała Panew”(Opolskie). Przed zsyłką  zostawił w Polsce żonę i dwóch synów. Czy żona czekała wiernie? Czy pisali do siebie listy? Czy synowie rozpoznali ojca, kiedy zapukał któregoś dnia w ich drzwi? Nie wiem, ale potrafię sobie wyobrazić tę sytuację.
   Jan, ukochany brat Karola, z Sybiru przywiózł oprócz chorób i traumy żonę. Rosjankę. Wykształcona była. Miała na imię Aleksandra, ale wołali na nią Szura.
   Stanisław miał dwie żony, z Anielą spłodził dzieci- Kazimierę i Jana. Joanna zaś była bezdzietna. Mała Anielka, prawie rówieśnica Karola zmarła szybko, jako kilkuletnia dziewczynka.
   Wielką miłością Karol obdarzył siostrę Marię. Po wojnie nie raz, nie dwa pomieszkiwała
z swoją rodziną w naszym domu rodzinnym.
Takie suche fakty. Jestem rozczarowana. A gdzie kolor ich oczu? Miłosne historie? Dziecięce zabawy? Radości i smutki? Chciałabym wiedzieć wszystko. Jestem zachłanna i głodna tych obrazów. Mogę sobie je tylko wyobrazić. Mało pamiątek, żadnych zdjęć. Historia , a raczej jej paskudna siostra –wojna zabrała wszystko. Zniszczyła, spaliła materialne artefakty. Nie miała jednak ta wojna władzy nad ludzkimi umysłami, pamięcią . Zapamiętanymi smakami , zapachami. Przewrotnie wyostrzyła tylko chęci zapamiętania skrawków rodzinnego życia, strzępów  rozmów, widoku krajobrazu, twarzy bliskich, którzy mogli być z nami zaledwie przez chwilę.
    Te historie, które usłyszałam od mamy, ona usłyszała od swoich rodziców. Często powtarzane nabrały już swoistego kolorytu. Prawda miesza się z wyobrażeniami, intencjami, tęsknotą, żalem, wspomnieniem…Pewnie nie są tak do końca prawdziwe, ale każda rodzina ma prawo do swoich klechd rodzinnych, legendy, mitu. Więc wybaczcie.
    Lolek- tak na Karola mówili w rodzinie, był od zawsze niezwykłym kompanem, bratem-łatą, przyjacielem. Matka zawsze drżała nad nim, nie pozwalając mu nawet rąbać drewna, „bo sobie zrobi krzywdę”. Rozpieszczała go i hołubiła. A z niego był prawdziwy „ lwowski baciar”- uwielbiał przygody, ludzi, naturę, niebezpieczeństwo.
    Chętnie spał w stodole na sianie ze swoimi kompanami, razem z całym inwentarzem. Nie podobał się to bardzo Zofii Sękowskiej. Uważała, że to niestosowne, aby Lolek zamiast pod ciepłą pierzynką spał z biedakami na sianie. Więc to przed nią krył.
   Kilka razy był zakochany do nieprzytomności. Jako młody chłopak zakochał się bez pamięci w pięknej Żydówce i nie przyjmował do widomości, że taka miłość nie ma szans, nie ma przyszłości. Żeby się z nią spotykać, był gotów repetować klasę- Rachela była od niego rok młodsza.
    Zakochany był swego czasu w intrygującej Niemce, ale miłością jego życia, z którą związał go los była piękna, filigranowa Stasia Grzebyk. Moja babcia. Ale to jeszcze nie czas na tę historię, dzięki której powstała nasza rodzina…
    W czasie wojny, podobnie jak jego bracia działał w AK. Teraz łatwo o tym mówić, nawet jest się miło szczycić takim dziadkiem. Wtedy za bezkompromisowość, skrystalizowane poglądy i głęboką pogardę dla komunistów i Sowietów mógł Lolek  liczyć tylko na kulkę w łeb. Pod Lwowem ciągle grał w kotka i myszkę zarówno z Sowietami jak i Niemcami. Nie było to nic szczególnego dla jego pokolenia, jego rodziny, przyjaciół z lasu. Chciałabym napisać patriota, ale dziś to brzmi tak płasko, tak pretensjonalnie. Dla nich, dla Karola było codziennością . Oczywistym obowiązkiem wobec Ojczyzny. Kto to dziś rozumie?
Od Sowietów otrzymał za „ zasługi” wyrok śmierci wypisany cyrylicą na papierze nutowym. Nosił go całą wojnę przy sobie. Do dziś ,ten pożółkły skrawek papieru jest rodzinną niezwykle cenną, choć mroczną przecież pamiątką.
   Za Niemca siedział nie raz w więzieniu we Lwowie. Twardy był, hardy, dumny. To pewnie jeszcze siły zdwojone entuzjazmem młodości i ideałami, w które wierzył jak w prawdy
z katechizmu. Wychodził z podkrążonymi oczami, poodbijanymi płucami, gorączką. Ciężkimi, metalowymi łańcuchami lali go raz po raz po wypieszczonych przez matkę dłoniach. Nie załamał się, nie poddał. Nie pisnął ani słowem o swoich kolegach z armii, dowódcach, planach partyzantów.
   Ostatni raz, kiedy siedział, po spadochronowym zrzucie , na wyjście nie miał już wielkich szans. Wielkim wysiłkiem wykupiła go matka. To było ostatnie zadanie jej życia. Niedługo potem zmarła.
   Powoli z gwarnej rodziny pozostawały Karolowi strzępy. Wpadł w wir wojennej machiny.
Jedynie z czym nie mógł się pogodzić do końca to fakt, że dołączył do Armii Ludowej. Ale co miał robić? Chciał walczyć za Polskę, front szedł na zachód. Ranny na froncie walczył do końca. W Polsce powitał go komunizm i odrażające czasy Stalina i Gomułki.
   Jako repatriant trafił na Ziemie Odzyskane. Najpierw do Jeleniej  Góry, do koszar „ Pod jeleniami”. Potem współorganizował życie przybyłym zza Buga krajanom we wsi Pilchowice. Tyle kilometrów, tyle głodu, tyle upodlenia, wszy i niedostatku. Wreszcie miało być normalnie. Tu miał poznać smak rodzinnej miłości. Tu kochał namiętnie i był kochany nie tylko przez swoją żonę Stasię, ale również bezwarunkowo przez swoje siedem pięknych, zwariowanych córek.
Kiedy brali ślub, Stasia miała 18 lat. To była dla niej pierwsza, utęskniona miłość. Pierwszy mężczyzna. On, przystojny, wysoki, doświadczony. Miał już wtedy 30 lat.
    Organizując sobie życie na nowo wpadł w wir cywilnego życia.
Nigdy, mimo tylu upokorzeń i restrykcji, nie nauczył się skulania ogona przed komunistami. Zawsze miał niewyparzony język. Mówił co myślał. Nie dostał za zasługi wojenne żadnego krzyża, medalu, odznaczenia. Nie dbał o to. Nie czerpał profitów z wojennych doświadczeń. Za Stalina siedział w wiezieniu „ za zasługi”.
     I znów fajnie się tym teraz chwalić. Ale przecież babcia została wtedy bez środków do życia. Dzieci już była gromadka. Płakała, odwiedzała go w więzieniu. Sąsiedzi się śmiali, że dzieci rodzi tak często jak królica, a mąż siedzi w więzieniu niczym złodziej czy morderca. Niewielu podało mu rękę, przyniosło Stasi kawałek chleba. Wytykali ją palcami. Dziadka też. Wróg władzy ludowej. Trudne czasy do przetrwania. Komunistów nienawidził do końca życia. Od niego po raz pierwszy słyszałam słowa: „ satrapa”, „ bolszewik”, „ komuch”,
 „ zdrajca’, „ złodziej” połączone z wieloma przymiotnikami, o dużym ładunku emocjonalnym, których tu, przez wzgląd na dzieci nie przytoczę.
    Ponieważ w telewizji mojego dzieciństwa przeważnie leciała propagandowa Kronika Filmowa, transmisje z obrad sejmu, Dziennik Telewizyjny oraz filmy wojenne z ZSRR typu
„Siedemnaście mgnień wiosny” o bohaterskim i praworządnym , czystym jak kryształ Sztyrlicu- nasz telewizor był zawsze opluty. Opluty wielokrotnie. Dziadka wprost krew zalewała. Klął okrutnie, wymachiwał laską, pluł na ekran, po czym wyłączał telewizor, nie pytając przy tym, czy ktoś może jeszcze ogląda. Wychodził z pokoju wzburzony, trzaskając drzwiami.
- Że też ktoś nie wymyśli wreszcie wycieraczek do telewizora- myśleliśmy wtedy.
  •  
Przez całe lata, już w cywilu,  był szoferem- mechanikiem. Taka była z niego „ złota rączka ”. Najpierw w Państwowych Nieruchomościach Rolnych, potem w tworzących się PGR-ach, ale najdłużej w Winiarni we Wleniu. Zwoził ziłem, potem starem skrzynie owocami, przeważnie jabłkami, na wino. Czasem zdarzały się brzoskwinie! Po terenie Dolnego Śląska rozwoził szklane butelki z winem, które brzęczały wesoło w skrzynkach z metalowego drutu.
   Uwielbiałam, jak dziadek zabierał mnie ze sobą. Latem, na wakacjach, które zawsze spędzaliśmy u dziadków. Wprawdzie trzeba było bardzo wcześnie rano wstać, ale latem nie sprawiało to takiej wielkiej trudności. Cudownie było jechać w szoferce dziadka przez drogi dróżki, które kurzyły się niemiłosiernie. Dziadek był niezwykłym gawędziarzem. Cały czas opowiadał mi historie, które rozbudzały moją dziecięcą wyobraźnię. Wiele z nich wymyślał na poczekaniu, ale ja wpatrywałam się w jego wesołą, baciarską twarz i kochałam go coraz bardziej. Rano mijaliśmy gospodarzy wystawiających wielkie, metalowe bańki z mlekiem. Stawiali je na specjalnie skonstruowanych platformach, przy ulicy. Zabierali je pracownicy
(chyba PGR-ów ?) do skupu. Inni szli z kosami w pole, bo kłosy zbóż chyliły się już pod ciężarem ziaren. Karol czasami zatrzymywał się przy jakiejś łące. Wyciągał kanapki przygotowane przez babcię Stasię. W butelce z długą szyjką , zamykanej na … była herbata. Słodka jak ulepek. Czasami porzeczkowy sok. Jedliśmy razem ze smakiem, a dziadek nie przestawał opowiadać. Potem często, choć na chwilę, zanurzał się w letniej rozkoszy łąki. Trawy, drobne krzewy były tak bujne i dorodne, że zawsze się bałam o jego powrót. Już sobie wyobrażałam, że zabłądził, albo porwały go leśnie, złośliwe skrzaty. Tymczasem on wracał. Spokojny, upojony zapachem ziół, słońca, traw. W rękach trzymał dwa bukiety polnych kwiatów- dzwoneczków, niezapominajek, maków, traw, czasami kaczeńców, jeśli stanęliśmy w pobliżu wąwozu czy strumyka.
    Jeden bukiet był dla babci (zawsze jej przynosił bukiety polnych kwiatów) a ten drugi, nieco mniejszy był dla mnie.
Kiedy wracaliśmy słońce już było senne, tak jak ja. Mrużyło swe złote oczy na sylwetkach dzieci pluskających się w rzekach. Nadawało przydrożnym kapliczkom nieziemską poświatę. Siedzenie bolało mnie od wstrząsów zdezelowanego auta, które podskakiwało dziarsko na pagórkach, kamykach, wertepach.
Śpiewaliśmy piosenki na całe gardło. Wyglądało to tak, jakbyśmy się tego wina z flaszek, co to je wieźliśmy na pace napili. Tak było nam wesoło!
  To wtedy dziadek nauczył mnie kilku lwowskich szlagierów. Będę je pamiętać do końca życia. Moimi faworytem była  szczególnie jedna:

„ Ta panie Karolku
Ta bój si pan Boga,
Ta co pan łoczami przekręcasz.
Ta u nas we Lwowi, jak ktuś si zakuchał,
Ta panni przynosił prezenta.
Ta najpirw pączki, ta późnij kwiatki,
A na końcu, taki mały, nadziwany, czekoladki.
A ja w pąsi, cały trzósł si-
Padał na kulana i całował rąsi…” (pisownia fonetyczna, ze słyszenia, tak, jak śpiewałam z dziadkiem)
   Ach, jaka to była piosenka! Pojawiał się i pan Karolek i te słodkie pączki i czekoladki!
  •  

   Dla nas dzieciaków dziadek Karol to Porzeczkowy Król. Dręczył nas wtedy i męczył tym zbieraniem porzeczek. To było takie nudne, takie pracochłonne. Najgorsza kara na naszych wakacji. Nie było rady.
Dziadek wzbudzał mir i szacunek wszystkich. Był strasznie charyzmatyczny, bardzo wyrazisty. Kochał życie, ludzi, las.
   Gawędziarz, zbieracz kotów, psiaków, jeży, zranionych przez sidła kłusowników sarenek.
O lesie mógłby opowiadać w nieskończoność. Tropy, gawry, legowiska. Słuchaliśmy, podobnie jak jego córki, a nasze mamy, z rozdziawionymi ustami.
   Najpiękniejsze opowieści snuł wieczorami. Przy rondlu z resztkami gulaszu z obiadu, w którym razem maczaliśmy pajdy chleba. Sos ciekł nam po brodach, a my słuchaliśmy jak zaczarowani.
  Plótł „ bajury” najpiękniej na świecie. Może to właśnie po nim mam taką łatwość wypowiadania się?
   Często, już na emeryturze , stawał przy płocie naszej zagrody, która stała na głównej ulicy wioski. Zaczepiał ludzi wesołym pozdrowieniem. Znanych i nieznanych. Ciekawski, dociekliwy. Wypytywał, opowiadał, obmacywał kobietki ku ich wielkiej uciesze.
Był bardzo wysportowany, „ mięśniak” byśmy dziś powiedzieli. Dbał o siebie.
Miał w sobie pęd do życia i taki nerw, który cały czas pchał go do przodu. Szybko się irytował, niecierpliwił, wybuchał złością, czasem wpadał w furie. I szybko mu przechodziło. Typowy choleryk. Jak większość z nas.
Dzięki niemu historia, Polska, tradycja , rodzina to dla nas nie suche i nudne kartki
z podręcznika historii. Tak jak on wierzymy, że prawda, choć trudna i często niewdzięczna jest wartością nadrzędną.
Dzięki niemu my też, choć rozwiało nas po świecie czujemy się „ lwowskimi baciarami”. Kochamy wschodni zaśpiew, nie wstydzimy się korzeni, szukamy ich w strzępach historii. Zostały w nas na zawsze. W naszych figlarnych oczach, fantazji, pobudzonej wyobraźni, niechęci do komuny, wierności ideałom. Nasza wigilia jest wschodnia, lwowska, z kutią
w której całuje się mak z bakaliami i miodem.
   Każda z jego córek odziedziczyła po nim jakieś cechy charakteru, osobowości, wglądu. Wnuczki  wnuki również.
    Karol cały czas wierzył, że na Zachodzie będzie tylko przez chwilę. Nie chciał się zadomowić, zapuścić korzeni. W snach, opowieściach wracał do krajobrazu dzieciństwa. Polowań z Janem. Wiejskich wesel, kiedy podgrywali na skrzypcach do tańca, pili wódkę
z Panem Młodym a, a potem skradali namiętne pocałunki biuściastym  wiejskim dziewczynom. Sama pewnie bym się w nim zakochała. Taki był piękny, przystojny
i zbuntowany. Prawdziwy mężczyzna.
   Został tu na zawsze. Pod sadem, który z taką czułością sadził ma swoją mogiłę. Karol Antoni. Lolek. Hoch Karol ( jak mówiły o nim pielęgniarki, kiedy nie chciał poddawać się szpitalnym procedurom, a szczególnie cewnikowaniu). Porzeczkowy Król.
 W 1988 roku po raz kolejny pojechaliśmy z rodzicami na urlop do Bułgarii. To miała być podróż sentymentalna. Zabraliśmy Karola. Jadąc przez Ukrainę, marzyliśmy, aby zawieźć go do Lwowa, do Biłki Szlacheckiej, na grób rodziców, rodzeństwa. Nie było to łatwe. Przejeżdżaliśmy tranzytem przez Związek Radziecki. Nie można było zbaczać z tranzytowej trasy. Na rogatkach miejscowości, skrzyżowaniach stały budki czy ambony dla milicyjnych patroli. Pilnowali, żeby się Polaczkom nie przewracało w głowach. Żeby się im nie przypominało zanadto. Oj, ile musieliśmy krążyć, zwodzić patrole, udawać zagubionych w trasie turystów, płacić łapówki.
   Dotarliśmy na miejsce późnym popołudniem. Lało jak z cebra i krajobraz tak długo przechowywany w pamięci Karola rozmył się jak akwarela. Powróciły wspomnienia, twarze. Emocje ściskały gardła nam wszystkim. Bałam się o dziadka. Bałam się, że się załamie, dostanie ataku serca, zawału, wylewu…
On nas wtedy nie widział. Chodził po polach, drogach. Wypytywał gospodarzy. Rozkładali ręce z zakłopotaniem, częstowali kwasem chlebowym i gruszkami.
     Po jego rodzinnej posiadłości nie pozostał kamień na kamieniu. Ani domu, ani stodoły. Konik żaden nie zarżał na widok Lolka. Baciarzy się nie zlecieli poklepać go po ramieniu. Mama nie czekała z misą pierogów i dzbanem zsiadłego mleka. Nie zrobiła mu wyrzutów, że nie wrócił na noc, tylko spał na sianie. Jan nie pokazał mu nowej strzelby, a Anielka nie tarmosiła za nogawkę.
    Był tam zupełnie sam. Jak czuje się człowiek bez domu dzieciństwa, bez gwaru, oczu matki? Ściska mi gardło, nie mogę pisać…
Po starej Biłce Szlacheckiej , którą pamiętał został tylko klasztor i kościół przerobiony na cerkiew.
    Na cmentarzu  Karol nerwowo, jak w gorączce szukał grobów bliskich. Ta część cmentarza, na której były mogiły Sękowskich w strasznym była stanie. Stare drzewa ze spróchniałymi rozłożystymi gałęziami, wielkie, po ramiona dziadka chwasty, trawy, osty, kąkole. Brodził w nich i szukał grobu matki. Drewniane krzyże wykonane z pietyzmem na styl wschodni przechylały się na grobach, pewnie pod ciężarem tragicznych historii, które słyszały od pomordowanych młodych chłopców, zgwałconych Kasiek, Adeli . Nieszczęsnych matek i ojców. Znalazł go wreszcie- rodzinny grób. Tam leżał ojciec i matka. Zofia, która martwiła się, czy Lolek ma ciepłe wełniane skarpety, kiedy wychodził na polowanie.
    Karol dotykał mogiły, krzyża. Deszcz zlewał się z jego łzami. Ręce pieściły kamienie,
a usta drżały. Oczy miał nieprzytomne.
Staliśmy nieco obok, onieśmieleni tym  rodzinnym spotkaniem. Tak jak on, wiedzieliśmy, że to ostatnie ich spotkanie. Ciche i głębokie. Rozdzierające trzewia, ale mimo wszystko kojące duszę. Spotkali się przecież.
     Nie chcieliśmy przerywać tej ciszy, głuchego szlochu. Nie chcieliśmy go odrywać od matki. Tak długo na tę chwilę czekał. Przemoczeni do suchej nitki staliśmy niczym pomniki na tym cmentarzu rodzinnym. Wtedy poczułam każdą cząstką siebie, że to również mój świat. Moja historia. Moje nazwisko. Byłam dumna, że tak jak Zofia, Kasper, Franciszek i mała Anielka., jak mój dziadek Karol noszę w sercu naszą historię. Historię Sękowskich.
Musieliśmy wracać. Mogliśmy być tam tylko przez chwilę, uciekając przed okiem komunistycznych braci z Kraju Rad…

Ta panie Karolku, ta boj si pan Boga, ta co pan łuczami przekręcasz?

czwartek, 22 listopada 2012

Sami swoi i obcy. Z kresów na kresy

Projekt Od Ojcowizny do Ojczyzny pobudził moje osobiste marzenia o wspomnieniach rodzinnych 
i o pisaniu. Coś w mojej tęsknocie za rodzinnymi opowieściami szarpało mnie, chciałam wiedzieć, dlaczego mam zaśpiewny akcent, fantazję i jestem czasem wybuchowa. I dlaczego, kiedy słyszę Lwów to pika mi mocniej serce...
Z niekłamaną zazdrością słuchałam opowieści ludzi, przyjaciół gdzieś z innych terenów Polski, którzy przy różnych okazjach wspominali rodzinne historie. Zaraz to wszystko filtrowałam w głowie  czułam wielką niezgodę i żal do losu, że po moich przodkach mam tyle mało artefaktów- ot kilka pożółkłych, poszarpanych zdjęć. Ani kanapy po prababci, lustra, skrzyni na pościel. Żadnej filiżanki, pierścionka z czerwonym oczkiem czy drewnianego różańca, na którym odmawiała pacierze.
Coraz częściej zadawałam sobie pytania. O rzeczy codzienne. Talerze, pościel, kolory włosów.  Na własny użytek nakręcałam w wyobraźni swój własny film, taka fabularyzowana saga rodzinna. Brakowało faktów, detali codzienności.
Byliśmy bogaci czy biedni? Wykształceni czy zacofani? Ksenofobiczni czy otwarci na świat? Przedsiębiorczy czy zdani na zawieruchę losu? 
Jakie były ulubione potrawy pradziadka Władysława? Ulubiona pieśń maryjna prababci Zofii? 
Okazało się, że jedynym nośnikiem tej wiedzy są opowieści. Relacje. Przekazywane z pokolenia na pokolenie.
I zdałam sobie sprawę- z dość oczywistego faktu-zrób coś z tym Anka, bo ulecą, wraz z życiem naszych bliskich.
Po prostu odpal laptopa i spisz je.
Nie wierzę w przypadki, mam głębokie przekonanie, że wszystko jest  "po coś". Nie ma przypadkowych zdarzeń, spotkań, ludzi na naszej drodze.
Zaczęłam nieśmiało pisać do poduszki. Na pierwszym miejscu intuicyjnie ukazały się postaci moich ukochanych dziadków- rodziców mojej mamy. 
Ich życie, osobowości wywarły wielki wpływ na to, kim jestem dzisiaj. 
Dziadek już niestety nie żył, ale wsłuchiwałam się w mój " wewnętrzny twardy dysk" i szperałam w pamięci rozmów, słów, zdarzeń...pytałam babcię, mamę, ciotki, kuzynki...
I jest babcia- piękna, najpiękniejsza staruszka jaką znam. Delikatna, wrażliwa, pracowita. Czuła, delikatna, pachnąca ciepłem, które zna się z dzieciństwem i kojarzy się z poczuciem beztroskiego bezpieczeństwa.
Babcia Stasia, Stasieńka - często niestety o smutnych, zmęczonych oczach i niezwykłych srebrnych włosach. Nie siwych, szarych, matowych, ale pięknych, błyszczących, anielskich...
Karol Antoni i Stasieńka stali się moimi pierwszymi bohaterami.
I tak się złożyło, że, kiedy kończyłam zbierać zapiski o moich dziadkach w Gazecie Wyborczej ogłoszona została akcja SAMI SWOI I OBCY. Redakcja zapraszała o opisywanie relacji osób, które po drugiej wojnie światowej trafili na tzw. Ziemie Odzyskane, tu na Dolny Śląsk.
Miałam gotowy materiał i nie czekałam ani chwili dłużej.Nie było szansy, by te wspomnienia napisali sami dziadkowie, więc stałam się po raz kolejny narzędziem. Bardzo chciałam wykrzyczeć światu- to moi wspaniali dziadkowie! Wysłuchajcie ich historii! Wysłałam maila. 
Wróciłam do swojej codzienności, pracy, pasji, pisania. 
Po kilku dniach otrzymałam odpowiedź z redakcji, że dziękują, że ciekawe historie i napisane  z dużą dawką emocji w warsztatu. I że  powinnam pisać. Dostałam wiatr w żagle. Bo co innego mieć potrzebę pisania- tak dla siebie, co innego, gdy zostaje to docenione przez profesjonalistów.
Koniec końców finałem zebrania tych wspomnień było wydanie książki pod redakcją Mirosława Maciorowkiego " Sami swoi i obcy. Z kresów na kresy. Reportaże". W książce znalazły się i wspomnienia 
o moich dziadków i to uważam, za wielkie szczęście, osobistą satysfakcję.
Książka poruszyła czytającą publiczność, nie tylko bezpośrednio zainteresowaną historią kresowiaków, którzy trafili na Dolny Śląsk.

Znalazłam takie np. recenzje : 

Tę książkę musiał w końcu ktoś napisać. I najlepiej człowiek, który czułby tę historię, a nie tylko dużo o niej wiedział. Autor ''Samych swoich i obcych'' w stu procentach spełnił te kryteria. Mirosław Maciorowski, dziennikarz, zastępca redaktora naczelnego wrocławskiej redakcji "Gazety Wyborczej", z pomysłem napisania cyklu tekstów traktujących o zasiedlaniu przez kresowych Polaków tzw. Ziem Odzyskanych nosił się od paru lat. Z pasją opowiadał o eseju, w którym pokaże, jak wschodnia nawała zniszczyła kulturę materialną cywilizacji europejskiej. Słowem - chciał napisać o tym, jak ciemny wschodniosłowiański chłop dewastował niemieckie maszyny rolnicze. Jak - zamiast używać wozów na dmuchanych kołach - wolał w nie wbijać nóż i cieszył się, że tak ładnie syczy. Ale po chwili ten sam chłop musiał nauczyć się łatać przebite dętki, bo jego wóz na drewnianych kołach okropnie trząsł na brukowanych drogach. 
Maciorowski wiedział, jakie gromy ściągnie na siebie taką publikacją, ale ponieważ jest dziennikarzem z krwi i kości, z tym większym zapałem przystępował do realizacji projektu. Nie bał się reakcji czytelniczych. Miał tytuł po temu, żeby tak napisać, gdyż była to żywa historia także jego rodziny. 
Jednak już na etapie planowania stało się jasne, że jednym tekstem nie uda mu się załatwić historii powojennych migracji milionów ludzi. I tak narodziła się koncepcja cyklu kilku reportaży pokazujących polskie drogi do Polski powstającej na dawnej ziemi niemieckiej. Ale także ukraińskie drogi i niemieckie losy, inteligenckie historie i chłopskie opowieści. Cykl pod tytułem "Sami swoi i obcy" publikowany był w "Gazecie Wyborczej" w grudniu 2010 r. Pokolenie Maciorowskiego z wypiekami na twarzy czytało żywe reportaże o swoich rodzicach i dziadkach. Język ich był prosty i jednocześnie tak obrazowy, że oczami wyobraźni czytelnicy widzieli i tarnopolskie wsie, i ruiny Wrocławia. Jego opowieści są gotowym materiałem na film. To sceny jak z "Samych swoich" Sylwestra Chęcińskiego, ale na serio, nie dla śmiechu.

W opowieści o warunkach transportu wszy łażą po czytelniku: "Przy torze dziwny widok. Obok stojącego pociągu porozbierani do majtek ludzie kładą zdjęte z siebie ubrania na kamieniach i podkładach kolejowych i tłuką w nie czym się da - młotkami, deskami i niewielkimi otoczakami wygrzebanymi z okolicznych pól. Stukot słychać w całej okolicy. To nie zabawa. Po dwóch tygodniach życia w transporcie przesiedleńcy próbują się odwszawić.

Wszy są wszędzie. W czasie jazdy Albina łuska je z głów dziewczynek. A gdy pociąg staje, wszyscy próbują wybić pasożyty. Ubrania w większości są lniane, a to im sprzyja. Gnidy wciśnięte w rąbki ubrań tłuką czym popadnie. Po kilkunastu dniach w podróży, na postojach taka walka jest już rytuałem. Nikt się nie krępuje, żeby się przy innych rozebrać".

Cykl Maciorowskiego zauważyli jurorzy prestiżowej Nagrody im. Dariusza Fikusa, nominując go do ścisłego finału konkursu dziennikarstwa najwyższej próby w roku 2011 obok Teresy Torańskiej i Ewy Siedleckiej.

Po tak pozytywnym odbiorze było jasne, że szkoda temat zmarnować, że należy mu się kontynuacja. Reportaże Maciorowskiego zostały uzupełnione wspomnieniami uczestników tamtych wydarzeń albo ich dzieci. Tych autorów poproszono o przysyłanie swoich zdjęć. Dzięki temu wydana właśnie książka ma niepowtarzalny klimat. Stare fotografie, dotychczas oglądane tylko w wąskim gronie rodzinnym, dają mocne i przemawiające do wyobraźni świadectwo czasu.

"Samych swoich i obcych" powinni przeczytać szczególnie wszyscy ci, którzy uważają, że wiedzą, gdzie jest właściwe miejsce dla Ukraińców, dla Niemców i dla Polaków. Ci, którzy wiedzą, co kto komu zrobił i jak ma za to zapłacić.

Być może niektórych z nich pojmowanie przeszłości ma szansę zmienić opowieść o strachu małej Ukrainki przed polskim odwetem: „Ewa podsłuchała, jak starsi ludzie rozmawiali o Wołyniu. Tam jest teraz wojna między Ukraińcami i Polakami. Nie bardzo rozumiała o co i nie bardzo wiedziała, gdzie jest ten Wołyń. Ale mówili, że Ukraińcy wygrywają, bo są tam silniejsi. Ale to było w tamtym roku. Teraz ludzie mówią, że Polacy chcą się za ten Wołyń mścić.

We wsi powstała samoobrona. Ludzie są uzbrojeni i pilnują wsi po zmroku, bo Polacy mogą przyjść tu w każdej chwili. Ostatnio boją się bardziej niż dotąd, bo w nocy, jak patrzyli w kierunku Tomaszowa Lubelskiego i Hrubieszowa, widzieli łuny od pożarów. A rano ktoś do wioski przyniósł wiadomość, że Polacy palili tam ukraińskie wioski. (...)

Ewa słyszy jakieś okrzyki, ale nadal śpi, bo wydaje jej się, że to sen.

- Poliaky! Poliaky idut'! - słychać jednak coraz wyraźniej.

Dopiero gdy mama wpada do izby i budzi córki, zdaje sobie sprawę, że to dzieje się naprawdę. W pośpiechu chwytają przygotowane wcześniej rzeczy i wybiegają z chaty. Obok biegnie cała wieś. Kierunek - sowieckie bunkry. Są betonowe i połączone głębokimi rowami, w razie czego można w nich się obronić i przeżyć".

Ta książka nie jest o narodowościach, o racjach historycznych i politycznych, to rzecz o ludziach. Są to prawdziwe opowieści o losach zwykłych ludzi wyrzuconych przez Historię z ziemi ich ojców do ziemi ojców ich wrogów. Opowieści o strachu, upokorzeniu i traumie, ale z happy endem, bo oto z plastycznym talentem snuje je potomek niegdysiejszych osadników. Urodzony już w nowym miejscu, we Wrocławiu. Utożsamiony z nim. Bez cienia wrogości do jego dawnych mieszkańców.

Mirosław Maciorowski otworzył i w końcu rozpakował walizki dziadków i ojców. Już nikt na nich nie usiądzie. Zapomniał przy tym, że najpierw chciał napisać o barbarzyńcach w ogrodach. I bardzo dobrze. Napisał rzecz o wiele ciekawszą.

Książka dostępna na www.kulturalnysklep.pl

Mirosław Maciorowski, "Sami swoi i obcy. Z kresów na kresy", Agora, Warszawa 2011


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75475,9791660,Sami_swoi_i_obcy__Z_kresow_na_kresy.html#ixzz2Cx6R007E


"Nie jest to szkolna lekcja historii, lecz nostalgiczne rodzinne opowieści o czasach pełnych zarówno bólu, jak i indywidualnych – małych i wielkich – sukcesów odniesionych wbrew wszelkim trudnościom.
Podzieloną na dwie części książkę rozpoczyna zbiór reportaży dziennikarza „Gazety Wyborczej” Mirosława Maciorowskiego „Z Kresów na kresy”. Ich bohaterami są ludzie ze wszystkich warstw społecznych, których łączy jedno – to powojenni wygnańcy ze wschodnich ziem II Rzeczpospolitej. Chociaż ich świat po wojnie runął w gruzy, poradzili sobie na Ziemiach Odzyskanych. Wykorzystali z nawiązką szansę, którą dał im los.
W części drugiej znalazły się „Prawdziwe historie wypędzonych”. Przejmujące wspomnienia żyjących jeszcze przesiedleńców, a także ich potomków, są świadectwem tego, jak Historia pogmatwała losy zwykłych ludzi. Dawni mieszkańcy wschodnich wsi, miasteczek i miast opowiadają o trudnym końcu starego życia i równie ciężkim „początku nowego” na zachodnich terenach przyłączonych do Polski.
Książkę „Sami swoi i obcy” dopełniają nieretuszowane fotografie z rodzinnych albumów przesiedlonych Polaków. "

http://kulturalnysklep.pl/SAMI/pr/-sami-swoi-i-obcy--z-kresow-na-kresy--reportaze--miroslaw-maciorowski.html#description

Książkę wprawdzie musiałam sobie kupić sama w Empiku ( podarowałam również egzemplarz babci Stasi, mojej mamie, siostrze i córce), ale to już zupełnie inna historia... 


środa, 21 listopada 2012

Od Ojcowizny do Ojczyzny. Na Wschód nie odważyłem się wrócić nigdy...



Anna Frajlich

KAŻDY SKĄDŚ

 Każdy skądś przywędrował
przyjechał przypłynął

pieszo
na koniu
łodzią
tamci przedarli się
przez morze czerwonych trzcin

a ziemia była czyjaś
niczyja
miłosierna okrutna
wypalona słońcem
zawiana śniegiem

do kupienia
do zagrabienia
do odkupienia
siekierą
ofiarą
zachwytem

2008


Myślę o moim blogu i wiem, że, gdyby jego wartość ocenić zbiorem zdjęć, pamiątek, artefaktów byłoby licho. W głowie kołaczą mi obrazy moich dziadków, rodziców, ciotek, kuzynów, ale brakuje mi obrazów pradziadków. Prawdę mówiąc prababcię Marię- babcię mojej mamy i mamę moje babci znam tylko 
z jednego zdjęcia i strzępków wspomnień. I być może, właśnie dlatego, że znam jej tylko jedno zdjęcie  brakuje mi części mojej rodzinnej historii. 
Nie wiem jak wyglądał pradziadek Władysław i prababcia Zofia- rodzice mojego ukochanego dziadka.
Nie wiem jak to nazwać, ale brakuje mi tych zdjęć. Tworzę sobie 
"obrazy pamięci" na własny użytek z opowieści bliskich. Nadaję im zmyślone rysy twarzy, układ oczu, kształt nosa, czoła, ust. Nie wiem nawet jakie mieli przyzwyczajenia, charakterystyczne ruchy rąk, sposób chodzenia. Czy ich oczy częściej się śmiały, czy płakały. Czy jestem do nich podobna? Muszę wypytać babci...
Pisanie o detalach tożsamości, codzienności mojej rodziny rosło we mnie od lat. Czasami nocą układałam je w opowieści śniąc nie swoje sny. 
Pierwsza okazja nadarzyła się, kiedy przyjaciel ośrodka kultury 
w którym pracuję - Luk Vanhauweart- flamandczyk, który uratował od ruiny Pałac Lenno w ramach jednej z edycji Europejskich Dni Dziedzictwa zaproponował mi projekt,w który od razu się zaangażowałam. Nazwałam go Od Ojcowizny do Ojczyzny.KAŻDY SKĄDŚ. Chodziło o to, by pokazać historie ludzi, którzy po drugiej wojnie światowej trafili na Dolny Śląsk, a konkretnie w okolice Wlenia. Trudny był to temat 
i tak rozległy, że musieliśmy przyjąć jakąś strategię. Zgodzić się, że w projekcie przedstawimy tylko wycinek, małą zupełnie cząstkę historii, która w jakim sensie stanie się reprezentatywna. Ustaliliśmy, że z naszego miasteczka i z każdej wioski z gminy wybierzemy jedną osobę, którą poprosimy o rozmowę, wspomnienia, może fakty. Lukowi bardzo zależało, żeby bohaterów tego projektu pokazać w czarnobiałych, powściągliwych portretach, a historie były bardziej relacją opartą na faktach niż emocjach. Taki trochę  "suchy" zapis: kiedy?kto? gdzie? dlaczego?. Luk chciał być w tym projekcie jak najbardziej obiektywny, ale przyznam się, że moja intuicja buntowała się. Podświadomie czuję, że historie ludzi zawsze naznaczone są potężną dawką emocji.
Poddałam się jednak założeniom Luka, bo to był w sumie jego pomysł, ja - można powiedzieć- byłam jego narzędziem, by tego dokonać. Ja i Bernadetta Szewczyk-współpracownica Luka, zarządzająca Pałacem.
Muszę przyznać, że we wskazaniu bohaterów projektu bardzo pomogli nam sołtysi poszczególnych wiosek. Pewnie bez ich pomocy stracilibyśmy wiele czasu na poszukiwanie osób i zaproszenie do współpracy.
Kiedy już mieliśmy skompletowaną "listę kontaktową" sami mieliśmy wiele dylematów- jak rozmawiać z ludźmi o traumie przesiedlenia? co jeszcze pamiętają? czy rzeczywiście pytać tylko o suche fakty? czy mamy prawo " otwierać" ich na nowo, zadawać trudne pytania, grzebać w przeszłości wprawdzie dotyczących naszego narodu, ale przecież bardzo osobistych- intymnych, dramatycznych, i jak się okazało- ciągle żywych.
Więc jeździłyśmy pewnego pięknego, słonecznego sierpnia po pięknych wioskach gminy Wleń i spisywałyśmy niezwykłe historie.
To był intensywny czas- wyrwany z naszych codziennych obowiązków zawodowych i osobistych. Czas dotykania niejednoznacznych historii. Nigdy nie maiłyśmy do końca pewności, że ktoś nas w końcu nie pogoni, nie poszczuje psami, nie otworzy drzwi. Bo jakie mieliśmy w sumie prawo pytać ludzi o ich historie, poza wielką chęcią zatrzymania ich przed niepamięcią?
Za każdym razem drżały mi ręce i cierpła skóra, kiedy patrzyłam na twarze pięknych staruszków o pooranych dłoniach, ale często jeszcze błyszczących oczach. Chciałam ich słuchać i słuchać. Pytać i pytać. Przytulać, głaskać po dłoniach, pić z nimi herbatę na drewnianych ławkach przed budynkami, które stały się ich domami, których w większości nie zbudowali...
Historie były często podobne do siebie, zazębiały się. Czasami docieraliśmy do ludzi, którzy na Dolny Śląsk przyjechali ze wschodu jednym wagonem. 
Kiedy mówili- zaciskali ręce na drewnianych laskach, a ich oczy zapadały się w głąb ich wspomnień. Płakali, szlochali, wzruszali się- oddychając głęboko i mówiąc smutno, ale zdarzało się, że uśmiechali się.
Często czułam się bezradna. Wysłuchiwałam historii i przecież musiałam odchodzić z tych ławeczek do swojej codzienności. A oni tam zostawali- z otwartymi wspomnieniami...
Ostatecznie powstały fotograficzne portrety i krótkie historie...niektóre bardzo krótkie, powściągliwe, rzeczywiście -prawie same suche fakty. Inne wsparte emocjami, a nawet śmiechem- jak w przypadku pani Józi Paplickiej, która chichotała na samo wspomnienie czekolady, potańcówek, wesołych, mimo wszystko towarzyskich spotkań.
Całość projektu Od Ojcowizny do Ojczyzny.KAŻDY SKĄDŚ  zaprezentowaliśmy w Pałacu Lenno podczas Dni Dziedzictwa. Wzbudził wiele emocji, pozytywnych wzruszeń.
Wystawa jakiś czas krążyła po okolicy.
Kilka osób, których historię przedstawiliśmy, niestety już nie żyje. W tym tygodniu zmarł kolejny...
Oto zebrane historie:

STANISŁAW MARTYNIUK
MARCZÓW
lat 80
rodzice- Józef Agnieszka (gospodarze , ojciec ponadto szewc)
ur. KOŚCIATYŃ (wieś sołecka)
gmina NISKOŁOZY
okolice STANISŁAWOWA, TARNOPOLA
Zmiana miejsca zamieszkania nastąpiła po wkroczeniu Niemiec do wioski.
W 1946 roku rodzina, podobnie jak inni mieszkańcy wioski uciekła przed napaścią Ukraińców. W wyniku walk zginęło wielu Polaków.
 Wagonami, w bardzo trudnych warunkach, ścisku (23 rodziny) 
i zwierzęta hodowlane, bez jedzenia , zostali przetransportowani najpierw na Górny Śląsk (2 tygodnie mieszkali
w barakach ), potem do Bolesławca, Lwówka Śląskiego.
2 stycznia 1946 roku osiedlił się wraz z rodziną w Marczowie i mieszka tam do dziś.
Rodzice zmarli jeszcze na ojcowiźnie na tyfus w 1945 roku.
Stanisław Martyniuk nigdy nie powrócił na Ojcowiznę. Był wieloletnim sołtysem wsi.


STANISŁAW MORMAN
KLECZA
ur. 1.01.1933 r ZAWADÓWKA koło Podhajcy Manastyżewskiej na Wschodzie
rodzice- Aniela Rudolf
Od 1945 roku  2-letnia wspólna tułaczka rodzinna , bez stałego miejsca zamieszkania.
Z frontem wojennym, wraz z babcią i mamą trafił do Łupek w 1949 roku. Transportem
z innymi rodzinami, krowami, kozami i końmi półtora miesiąca jechał na Ziemie Odzyskane.
  Podczas wyczerpującej podróży wiele zwierząt padło, ludzie byli wyczerpani, wygłodnieli, chorzy…
   Ojciec Stanisława Mormana dołączył do rodziny po zakończeniu działań wojennych


JANINA CHRZĄSTEK z domu SYKUŁA
RADOMICE
ur. 14.01.1921 r PRÓŻNO powiat Garwolin, woj. siedleckie
rodzice- Marianna , Onufry
Z rodzicami mieszkała w miejscowości KOLONIA DĄBRÓWKA, gmina Domaczewo, powiat Brześć.
W 1942 roku wstąpiła w związek małżeński. Mieszkała z mężem 
i 2-letnią córeczką koło Barczewa- powiat Włodarski.
Po tragedii, kiedy spalił się im dom, w 1945 roku z osadnictwem wojskowym trafili na Dolny Śląsk. Transportem kolejowym, 
z 2-letnią córką i mężem 2 tygodnie jechali do swojego nowego miejsca zamieszkania. W Radomiach Janina Chrząstek mieszka do dziś.
 

OLGA WÓJTOWICZ z domu Olejnik
BEŁCZYNA
ur. 13.04.1928 r w NOWYM ROGOWCU, powiat Zbaraż pod Tarnopolem
rodzice- Jan, Paulina
W 1946 roku , dzieląc los przesiedleńców po II wojnie światowej, wraz z rodziną wyjechała na Pomorze. Mieszkała w miejscowości KRĘPA, powiat Lębork.
W 1967 roku  trafili do TUROSZOWA, koło Zgorzelca, gdzie mieszkali 8 lat.
W Bełczynie osiedlili się w 19 75.  Olga Wójtowicz mieszka tam do dziś dnia.

OLGA WILIŃSKA
NIELESTNO
ur. 18.12.1926 r w JEZUPOLU, okolice Marianpola woj. Stanisławów (pod Lwowem)
rodzice- Marcin, Domicela
W Jezupolu swój majątek miał hrabia Dzieduszycki
Tragiczna zawierucha wojenna zastała ich na Ojcowiźnie. Towarzyszące wojnie strzelaniny, gwałty, grabieże dosięgły również sielski do tej pory Jezupol. Polska ludność musiała się ewakuować. W noc przed wyjazdem wszyscy mieszkańcy w obawie przed Ukraińcami schronili się w Klasztorze Dominikanów .
W 1944 roku wraz z innymi 13 rodzinami w jednym wagonie towarowym wyjechali pod Rzeszów do Staromieścia. W wielkim strachu, 
w obawie o życie, aż do samego Lwowa rozmawiali po ukraińsku, aby nie zdradzać polskiego pochodzenia.
W 1945 roku przyjechali na „Zachód”.
Wraz z rodziną i innymi sąsiadami osiedlili się we wsi Nielestno, zagospodarowując opuszczone przez Niemców domy i obejścia gospodarskie.
 Marzeniem Olgi Wileńskiej, jej mamy i całej rodziny był powrót na Ojcowiznę- do Jezupola. Długie lata wierzyli, że tu na 
„Zachodzie” są tylko tymczasowo, na chwilę że wrócą do Domu.
… Nie wrócili nigdy. Oldze do dziś dnia śnią się jezupolskie łany zboża, kościół, klasztor, domowy chleb.

JEZUPOL-STAROMIEŚCIE- NIELESTNO

JÓZEFA PAPLICKA
PRZEŹDZIEDZA
z domu POPRAWA
ur. 21.02.1924 w STRZAŁKOWIE, powiat Radomsko
rodzice- Teofil, Antonina
W Strzałkowie mieszkała do wybuchu II wojny światowej .
W 1943 roku na 2 lata i 2 miesiące została wywieziona na roboty do Niemiec. Pracowała na gospodarstwie rolnym w miejscowości BERN w okolicach Kilu. Po wojnie jeszcze przez rok przebywała w Bernie razem z innymi byłymi przymusowymi robotnikami. Bardzo dobrze pomna ten czas. Angielscy alianci zapraszali ich na potańcówki, podwieczorki. Częstowali słodyczami, kiełbasą, herbatą.
   Po wojnie wróciła do rodzinnego Strzałkowa.
Józefa Paplicka wyszła za mąż w 1947 roku za jednego z byłych robotników.
Za chlebem wraz z mężem wyjechali na Zachód do tworzących się PGR- ów. Osiedlili się we wsi KLASZTORNA dzisiejsza PRZEŹDZIEDZA, gdzie mieszka do dziś.

STRZAŁKÓW- BERN- STRZAŁKÓW- PRZEŹDZIEDZA


CZESŁAWA LIS z domu Roskowińska
MODRZEWIE
ur. 20.10.1936 r- LIPNO (powiat Łuck)
rodzice- Janina ,Marceli
Kiedy wybuchła wojna miałam 3 lata. Wraz z rodzicami 1939 r wywieziono ich do BLACHOWNI (BLACHHAMMER) do obozu.
Często z innymi mieszkańcami „ łagru” chodziłam po śmietnikach, szukając resztek jedzenia, obierek. Ciągle byliśmy głodni.
Z „ łagrów” oswobodzili nas Rosjanie. Moi dziadkowie trafili do Austrii, my tułaliśmy się chudą szkapiną (która dostaliśmy od Ruskich) od wioski do wioski. Dotarliśmy do Częstochowy, przebywaliśmy tam pół roku.
  Rodzinę szukaliśmy przez Czerwony Krzyż. Tak trafiliśmy w 1945 do MODRZEWIA, gdzie po wojnie zamieszkali moi dziadkowie. Miałam wtedy 9 lat.
   W Modrzewiu jeszcze przez jakiś czas mieszkaliśmy ze starą Niemką. Dobrze nam się żyło razem. Pamiętam, jak dała nam beczkę miodu! Ależ to było święto! Rodzina wrosła w te ziemię. Prowadziliśmy gospodarstwo rolne, mieliśmy pola, zwierzęta. We Wleniu poszłam do szkoły podstawowej. Mieściła się w budynku dzisiejszego banku. Kiedy tam płacę rachunki, mowie sobie „ moja szkoła”. Wracają obrazy, wspomnienia…
Tu porodziły się moje dzieci, wnuki. Nigdy nie wróciłam do Lipna.
LIPNO-BLACHOWNIA-CZĘSTOCHOWA- MODRZEWIE

MARIA BLAT z domu Łukasik
STRZYŻOWIEC
ur. 19.03.1925 – RUDA KAMERALNA woj. tarnowskie
rodzice- Anna, Wojciech
Rodzice mieli w Rudzie gospodarstwo rolne. w 1940 roku wywieźli nas na roboty do Niemiec. Nie pamiętam już nazwy miejscowości, 
w której pracowaliśmy u bauera.
Było ciężko… Wraz z frontem wojennym wróciłam do Polski. Najpierw do Katowic. Stamtąd powróciliśmy do Rudy Kameralnej. Sytuacja po powrocie na ojcowiznę była tragiczna. Nie było do czego wracać, nie było pracy, nie było co jeść.
  Z osadnictwem wojskowym postanowiliśmy jechać osadnictwem szukać swojego miejsca na Zachód. Za chlebem, za pracą… tak 
w 1946 roku trafiliśmy do Strzyżowca.
  Nigdy nie powróciłam w rodzinne strony. Mąż jeździł. A ja ? No cóż, ciężka praca na gospodarstwie i albo dzieci przy piersi, albo ja znów przy nadziei.
RUDA KAMERALNA-NIEMCY- KATOWICE- RUDA KAMERALNA-STRZYŻOWIEC

MICHAŁ NALEPKA
TARCZYN
ur. 2.04.1928 r KOLONIA (okolice Lwowa)
rodzice- Józef, Ludwika
W 1939 roku brata zabrali na ukraiński front, nie wrócił nigdy…
Kiedy miałem 12 lat, w samo Boże Narodzenie, na naszą Kolonię napali Ukraińcy ( 1940 ). Wioskę spalili, połowę mieszkańców Ruskie wywieźli na Sybir.
My, uciekając przed Ukraińcami uszliśmy do BIŁKI SZLACHECKIEJ, stamtąd do JARYCZOWA.
 W Jaryczowie pomieszkiwaliśmy u Żyda. Wraz z frontem- transportem kolejowym dojechaliśmy do Oleśnicy. Przez rok cała rodzina tułała się to tu, to tam. Każdy zdany był na siebie, sami szukaliśmy sobie kwatery.
    Szwagier (żona Michała 6 lat spędziła na Syberii) był wojskowym. Dostał gospodarkę
w TARCZYNIE. I tak ja, z żoną 1947 roku osiedliliśmy się tutaj. Gospodarzymy do dziś
z dziećmi, wnukami.
 Długi czas nie czułem się tu dobrze. Tęskniłem do domu, do Ojcowizny. Na wschodzie byłem raz – nic tam nie pozostało, Kolonię przecież spalili, zrównali z ziemią.
   A taki to był błogi czas. Czas do wojny. W pobliskim Ceperowie w polskiej szkole uczyła mnie zakonnica. Olga Ziółkowska się nazywała. Pamiętam to do dziś. Naprzeciwko naszej polskiej szkoły była szkoła ukraińska. Żyliśmy w zgodzie. Do wojny.

ANTONI STRACZYŃSKI
WLEŃ
ur. 4.03.1908 r w PIECIULOWCE (dzisiejsza Białoruś)
rodzice- Stefan, Kazimiera
Sięgam pamięcią do lat młodości - miejsca urodzenia Pieciulowice pow. Lida wojew. Nowogródek. Przypominam sobie lata szkolne, 
a szczególnie Państwowe Seminarium Nauczycielskie - ukończone 
w Szczuczynie k/ Nowogródka. W szkole pracowałem do 1939 r. 
na terenie powiatu Lida.
Ukończenie Szkołę Podchorążych Piechoty w latach 1930 - 1931 
w stopniu kaprala podchorążego. Brałem   udział w wojnie obronnej 1939 w ramach 77 pułku piechoty Armii Łódź w rejonie Piotrkowa Trybunalskiego, Wielunia, Lubartowa i Janowa Lubelskiego.
Po ucieczce z niewoli niemieckiej 22.09.1939r., podczas okupacji wstąpiłem do Ruchu Oporu. Od lutego 1942 pod pseudonimem "Czekanow" walczyłem przeciwko Niemcom
w składzie 7 batalionu 77 pp. Armii Krajowej na terenie powiatu Szczuczyn, Lida i innych miejscowości.
Na zawsze pozostaną mi w pamięci obrazy walk o Wilno od 4 do 13 lipca 1944 w akcji
" Burza - Ostra Brama" w składzie 77pp. Armii Krajowej.
Po zakończeniu działań wojennych w maju 1945 przybyłem do Wlenia i tu pozostałem do chwili obecnej. Od sierpnia 1945 do stycznia 1947 r. pełnił funkcję wójta gm. Bystrzyca
z siedzibą we Wleniu.
Do 1949r. byłem kierownikiem Spółdzielni Samopomoc Chłopska we Wleniu. Od 1949 do 1958r. pracowałem w Szkole Podstawowej we Wleniu jako nauczyciel, a następnie do 1966r. jako podinspektor szkolny w Wydziale Oświaty PPRN we Lwówku Śląskim. Od 11.02. 1966r. do 31.08.1972r. byłem zastępcą dyrektora Szkoły Podstawowej we Wleniu, aż do emerytury.
Poza pracą zawodową pełniłem szereg funkcji społecznych. M.in. przewodniczącego Rady Nadzorczej GS Wleń, pracownika kasy zapomogowo - pożyczkowej ZNP we Lwówku Śląskim i członka Zarządu Banku Spółdzielczego we Wleniu.
Dużo osobistego czasu poświęcałem pracy społecznej od 1975 
w ZBOWiD jako skarbnik,
a w późniejszych latach również działalności na rzecz Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej.
Za wzorową żołnierską służbę i pracę zawodową oraz społeczną otrzymał szereg odznaczeń państwowych i wojskowych. M.in.:
- Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski
- Medal za Wojnę Obronną 1939r.
- Krzyż Partyzancki Armii Krajowej
- Złoty Medal Edukacji Narodowej i szereg innych.
Rodzice zginęli w obozie. Choć tęskniłem bardzo za Nowogródkiem, Pieciulowicami na wschód nie odważyłem się pojechać nigdy. Te tragiczne wspomnienia wojenne, losy moich bliskich… Pod sercem kłuło strasznie, ale nie było do czego wracać. To już nie był nasz dom, moje miejsce.
We Wleniu ożeniłem się. Tu urodziły się dzieci, a potem wnuki. Tu pracowałem, oddałem się działalności społecznej. Mój dom jest tam, gdzie rodzina.



STANISŁAW MALINOWSKI
BYSTRZYCA
 ur. 1923 roku PLEBANÓWKA, powiat Trembowla, woj. tarnopolskie
rodzice- Jan, Rozalia
W domu z rodzicami mieszkało nas 5 dzieci. Kiedy w 1939 roku wybuchła wojna nic już nie było takie samo. Słonko świeciło inaczej, zdawało się, że ludzie chodzą inaczej, rozmawiają inaczej…
   Podczas okupacji, nasz los ciągle się pogarszał, a najeźdźcy się zmieniali. Rosjanie, Ukraińcy, znowu Rosjanie. Praktycznie przez trzy lata nie spałem w domu. ciągła czujność, szukanie schronienia, jedzenia, kryjówki.
    Jakie to wszystko było dziwne. Przed okupacją w Plebanówce żyliśmy obok siebie. Polak, Żyd, Niemiec. Pamiętam wesela, gdzie Panem Młodym był Polak, a Panną Młodą była Ukrainka. W Plebanówce był Związek Strzelecki do którego należeli i Polacy i Ukraińcy.
A potem te okropne rzezie, walki…
   W 1943 trafiłem do niemieckiego obozu pracy w Tarnopolu. Spędziłem tam pół roku.
Pamiętam dokładnie jak 20 listopada 1943 roku „ banderowcy” zamordowali 11 osób. W tym samy roku wstąpiłem do wojska. 
W rodzinnych stronach przygotowywałem się do akcji wojskowych.
  W lutym 1044 roku zostałem oficjalnie powołany do służby wojskowej i tak zaczęła się dla mnie wojna na szlaku bojowym. Transportem wojskowym ( tydzień czasu pieszo i tydzień pociągiem ) przemieszczaliśmy się do ZSRR. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Sumy.
   Tam organizowała się polska armia. Trafiłem do IV Dywizji, VI Pułku Artylerii Lekkiej,
IV Baterii.Zostałem radiotelegrafistą.Przeszliśmy tam 3-4 miesięczne przeszkolenie wojskowe.
15 sierpnia 1944 r, w pełni uzbrojeni wyruszyliśmy na front wschodni. Najpierw dotarliśmy do Lublina. 19 września 1944 roku znalazłem się na pierwszej linii frontu warszawskiego
(Praga, Grochów, Międzylesie). Po drugiej stronie Wisły trwało jeszcze Powstanie Warszawskie.
   Pod Warszawą staliśmy do 17 stycznia 1945 roku. Po przełamaniu frontu, po zdobyciu Warszawy ruszyliśmy w kierunku Wału Pomorskiego, który zdobyliśmy w bardzo ciężkich bojach. Zostałem lekko ranny, ale nie zszedłem z linii frontu. Radiotelegrafiści byli wtedy na wagę złota.
16 marca znów ciężka walka- tym razem o Kołobrzeg. Prawie 50% armii zginęło, a ja ponownie zostałem ranny. O dwóch kulach pełniłem dalszą służbę.
   Po tygodniowym odpoczynku zaczęliśmy forsować Odrę, podążając na Siekierki. Potem weszliśmy na okrążenie Berlina - tym razem nie braliśmy udziału w bezpośredniej walce.
Marszem bojowym 7 maja 1945 roku dotarliśmy do łaby (Elby), tam zakończył się szlak bojowy. Naszą dywizję wycofano, a Ruskich dano na przody.
Jako żołnierzy zakwaterowano nas w letnich barakach w Ludomach (woj. wielkopolskie), potem , późną jesienią w koszarach 
w Krotoszynie. Tutaj ukończyłem szkole podoficerską.
    7 lutego 1947 roku , rozkazem Marszałka Życimskiego zostałem zdemobilizowany.
  W tym czasie rodzice, jako byli żołnierze otrzymali gospodarstwo rolne w BYSTRZYCY.
 Już jako porucznik dotarłem na Ziemie Odzyskane.Rodzice przepisali gospodarkę na mnie. Gospodaruję do dziś.