czwartek, 24 stycznia 2013

Smaki dzieciństwa czyli jak smakuje gumka chińska

Ostatnio przypomniałam sobie z jaką fascynacją oglądałam czechosłowacki serial " Żena za pultem" czyli " Kobieta za ladą". Te wszystkie frykaski za szybą - sery, mięsa, rybki, warzywa, sosy, słodycze.Skąd oni je brali w tej Czechosłowacji na Boga, bo przecież u nas tylko ocet na regałach sklepowych! .Marzyłam wtedy o filach 3D, choć nawet nie przypuszczałam, że to będzie kiedyś możliwe, albo 5D- z zapachami, smakami...
Dotykałam szklanego ekranu przesuwając po szklanej witrynie i wyobrażałam sobie, ze mogę tych wszystkich smakołyków spróbować, ot tak, zwyczajnie.
Programy kulinarne oglądam z wypiekami na twarzy do dziś. Kuchnia to moje królestwo, bez względu na to czy pełna kuchennych gadżetów czy zaimprowizowana gdzieś w dziwnym miejscu.
Gotowanie to radość życia!
I nie zraziło mnie nawet to, że kiedy miałam jakieś jedenaście lat razem z moją bardzo rozsądną siostrą Kasią chciałyśmy zrobić niespodziankę naszej zapracowanej mamie. Zabrałyśmy się za gotowanie ruskich pierogów. To były ferie, pamiętam. Kuchnia tonęła w pyłkach mąki, garnkach pełnych gorącego mętnego płynu, w którym...no cóż...pierogi się rozpływały. Ku naszej rozpaczy to była kulinarna katastrofa!  No nie wiszło nam to finezyjne gotowanie. Co gorsza zmarnowałyśmy cały zapas mąki jaki nam w domu został z przydziału na kartki, i jajka i ser...
Szkoda gadać! Mama po powrocie do domu trochę się zdenerwowała, a ja aż do niedawna nie odważyłam się ugotować pierogów, choć ponoć całkiem nieźle gotuję.
Moja babcia fantastycznie gotuje i mama. Nie dorastam im do pięt. Ale kuchnia mnie strasznie kręci i fascynuje. Mogę z radością zmywać nawet przypalone garnki, by zostać w kuchni.
Za to w dzieciństwie byłam koszmarnym niejadkiem. Na mojej czarnej liście znalazła się natka pietruszki, która zwyczajnie " szczypała" nie w podniebienie. Nie cierpiałam mleka- takiego słodkiego z kożuchami, zup mlecznych, nawet kakao. I gotowanych warzyw bez wyrazu i smaku. Ale zawsze musiałam mieć przy sobie jabłko i tak jest do dziś...

Pamiętacie „ przysmaki” jakimi raczyliśmy się w czasach dzieciństwa? Pozostają z nami długo, czasem całe życie. Niektóre są uosobieniem błogości, dostatku, kojarzą się z twarzą mamy czy babci, innych wolelibyśmy nie pamiętać wcale.
      Dzieciństwo mojego pokolenia to czas głębokiej komuny, z „dostatkiem” pomarańczy kubańskiej towarzysza Gierka, a częściej octem królującym na sklepowych półkach. Wiele fantastycznych potraw typu „coś z niczego” powstało w tym siermiężnym, szaro-burym czasie. To było dopiero wyzwanie dla podniebienia i umiejętności pani domu. Jak zrobić coś z niczego, żeby jeszcze smakowało. Nie dziwię się, że swego czasu Niemcy bardzo chętnie brali za żony polskie kobiety. Nie dość, że najpiękniejsze na świecie, to z taką zaradnością, kreatywnością kulinarną.
   W domu rodzinnym zawsze towarzyszyły mi owoce i warzywa oraz domowej roboty obiadki, ciasta, wytapiany w żeliwnych rondlach smalec z chrupiącymi skwarkami, suszące się nad piecem kiełbasy, wędzone w domowych, prymitywnych wędzarniach szynki, boczki, karczki. Niezliczonej ilości przetwory piętrzące się na półkach ciemnej piwnicy, w tym: weki z marynowanymi w całości podłużnymi pomidorami, pikantną sałatką z szatkowanych, zielonych pomidorów, słoje z kiszonymi ogórkami, korniszonami, marynowanymi grzybkami, piklami, słoiczki z przecierami, dżemami, konfiturami, malinami w syropie, butelki z balsamicznymi sokami z porzeczek, malin, jabłek, domowego wina, nalewek. Przy ścianie stały beczki z ogórkami, kiszoną kapustą, skrzynie 
z zimowymi renetami, gruszami-niepozornymi szarozielonymi i podłużnymi kształcie ,o smaku bananów (tak nam się wtedy przynajmniej wydawał). W kopcach z piasku ukrywały się ziemniaki, marchewki, pietruszki, buraki. Na strychu zaś w płóciennych workach wentylowały się włoskie orzechy, suszone na słońcu talarki jabłek, gruszek i przesypywanych cukrem śliwek.
    Odkąd sięgam pamięcią nie cierpiałam mleka. Szczególnie ciepłego, na którym ścinał się kożuch (przyprawiał mnie o wymioty), albo dopiero co spienionego po dojeniu krów, cedzonego naprędce przez gazę. Dorośli wręcz torturowali mnie tym mlekiem i wariacjami mlecznymi. Zupy mleczne, te 
z makaronem, zacierką, laną kluską, ryżem to koszmar mojego dzieciństwa. Torturowali mnie 
w domu, w żłobku, przedszkolu, szkole. Zamiast się skupić na nauce, czy zabawie z rówieśnikami już sobie wyobrażałam to, co dzień w dzień wydarzyć się musiało. Dorośli mieli straszną korbę na temat zbawiennego wpływu mleka na rozwój dzieci. Może coś było na rzeczy, bo nie wyrosłam zbytnio, a patrząc na moje zdjęcia z przedszkola czy szkoły, wyglądam naprawdę śmiesznie. Maleńka, uśmiechnięta, z błyskiem w oku do psot Ania w Krainie Wielkoludów.
     Dziś wybaczam rodzicom ten mleczny terroryzm. Dziękuję, że nie zmuszali mnie do picia tranu z wielkiej łychy (o którym to procederze słyszałam koszmarne historie rówieśników) oraz papki beznamiętnego szpinaku, który dziwnie mi się kojarzył…Pewnie dlatego, że nie zdążyli mi go obrzydzić, dziś jestem jego fanką . Na myśl o naleśnikach z białym serem, czosnkiem i lekko przesmażonym szpinakiem, albo o zawijaskach szpinakowych we francuskim cieście ślinka mi cieknie. Zamiast pisać, chętnie zabrałabym się do pieczenia. Bo jedzenie to celebracja, jeszcze lepiej jeśli wprzódy towarzyszy mu samodzielne pichcenie.
    Kiedy chodziłam do przedszkola byłam strasznym niejadkiem- smakoszem. Nie cierpiałam przedszkolnej, masowej garkuchni z potrawami, których skład trudno było zidentyfikować. Ja jem przede wszystkim oczami. Więc walnięta łycha szaroburego puree z ziemniaków, marchewka z groszkiem o glutowatej konsystencji i kawał dziwnego mięsa nie przemawiały do mnie zupełnie. A zupy! To dopiero był  kulinarny koszmar! Niezidentyfikowane warzywa utopione w wywarze koloru chodnika, albo murawy skopanej przez piłkarzy cisnęły mi na język strofy z wiersza Jana Brzechwy „ Na straganie”. Coś w stylu „ A to feler, westchnął seler”, „ A pietruszka, z tą jest gorzej, blada chuda, spać nie może”.
    Cóż ,dzieci nie miały wtedy jeszcze posłuchu u dorosłych, nie mogły wypowiedzieć swojego zdania, nikt się z nimi nie liczył. Więc siedziałam po wyroku: „ Nie wstaniesz, dopóki nie zjesz całego obiadu” przy opustoszałym stole, kiwając nogą i licząc biedronki na ceracie. Nie mogłam liczyć na ułaskawienie, czasem tylko na zmniejszenie kary (kiedy płakałam już rzewnymi łzami, albo wymiotowałam do talerza). Miałam też swoje sztuczki obronne- zakopywałam wielkie kotleciska w kopie ziemniaków, albo trzymałam jedzenie w ustach , wyglądając pewnie jak chomik. Wypluwałam je , kiedy mnie w końcu wypuszczali. Zupa stygła, ścinały się na niej obrzydliwe oczka tłuszczu, a wokół mojego talerza powstawał dorodny wianuszek wyłowionych jarzyn, z którymi kategorycznie nie miałam ochoty się zaprzyjaźnić. I w tym momencie pojawiała się moja siostra, która nie tylko szybko i karnie zjadała cały swój obiadek w sali starszaków, ale zaraz po tym zjawiała się w grupie maluchów, żeby mnie karmić. Nie pamiętam, żebym coś zjadała po jej przyjściu, ale Kasia była chyba Czarodziejską Wróżką, bo zaraz potem mnie wypuszczali. Cóż, 
w kontekście odmawiania zbiorowego żywienia byłam recydywą, jeszcze trochę i założyłabym pewnie niezależne związki, broniące moich praw. Myślę, że nie tylko w grupie maluchów, ale 
i wśród starszaków znalazłoby się kilku kulinarnych buntowników chętnych pewnie razem ze mną iść na manifę z wielgachnym sztandarem „ Glutom z ziemniaków mówimy stanowcze nie!”
     Musiało mi za to niezwykle brakować słodyczy, bo pamiętam takie oto zdarzenie. Miałam wtedy ze cztery latka, a widzę tę sekwencję zdarzeń bardzo wyraźnie, jak fragment filmu.
- Uwaga dzieci! Zaraz będziemy kleić górnicze czapki z bibuły i kartonu. Najpierw karton pomalujemy na czarno, a potem skleimy czapki gumą arabską!- mimo wielkiego gwaru na sali dotarło do mnie to cudowne określenie „guma arabska”. I już wyobrażałam sobie coś pysznego, pachnącego, kolorowego. Coś co można zjeść ze smakiem, albo przynajmniej „porzuć sobie”.
- Zrobię tak - myślałam gorączkowo- skleję czapkę jak najpiękniej będę potrafiła. Będę się starała zużyć jak najmniej tej gumy. Wszystko, co mi z niej zostanie włożę do buzi. I będę żuła, żuła, żuła- rozmarzyłam się.
     Tak bardzo chciałam poczuć w ustach coś słodkiego, cudownego, pachnącego, aromatycznego. Wyobrażałam sobie, że ta „ guma arabska” okaże się dla mnie wybawieniem.
Jakie było moje zdziwienie i rozczarowanie, kiedy guma okazała się zwykłym klejem, wprawdzie  
o kolorze i konsystencji lipowego miodu, ale w  smaku wstrętna. Brr! Zresztą rozczarowanie gumą arabską było na całym froncie,  praca z tym medium była niezbyt przyjemna. Klej rozlewał się, moczył prace, brudził ręce i fartuszki.
     Ta tęsknota za delicjami trwała całe dzieciństwo. Szukaliśmy ich desperacko
w najdziwniejszych miejscach i smakach. Kiedy chodziłam do klasy drugiej, czy trzeciej panował szał na pachnące gumki do mazania z Chin. Zbieraliśmy je wtedy nałogowo, wymienialiśmy się nimi na przerwach. Wtedy to powiedzenie „ Pokaż mi swój piórnik,a zobaczę jakim jesteś gościem” weryfikowane było przez ilość chińskich gumek. To nic, że tak naprawdę niezbyt dobrze zmazywały błędy w zeszytach. Ważne, że miały nalepki z prawdziwymi chińskimi znakami, a kolory (dziś zwane tandetnymi, najgorszego sortu kiczowatymi) były bajeczne: wściekle różowe, neonowo pomarańczowe, żarówiasto seledynowe.
Co mają gumki do mazania wspólnego z jedzeniem spytacie? Otóż gumki te oprócz tego,
 że pochodziły z dalekich, egzotycznych Chin, oprócz tego, że czarowały kolorami, których nie mogliśmy nazwać, (bo nazw tych kolorów nie było jeszcze w naszym dziecięcym słowniku), miały jeszcze jedną fantastyczną cechę. Pachniały. Pachniały tak pięknie, zniewalająco, słodko i złudnie, że wydawało mi się, że można je…jeść. Zapowiadały słodycz, która jednak nie przychodziła.
     Ile to pogryzionych w troty kolorowych gumek do mazania musiałam wyrzucić ze swojej kolekcji, aby się przekonać, że niestety nie są jadalne. Uwierzcie mi, nie skończyło się na jednej, czy dwóch próbach.
    Substytutu słodyczy szukałam dalej. Uwielbiałam na przykład jeść z torebki suchy kisiel lub galaretkę, szczególnie o smaku truskawkowym. Mieszanka skrobi, kwasku cytrynowego , cukru , aromatu identycznego z naturalnym, fantastycznie przyklejała się do podniebienia. Kwasek szczypał w język, a cukier cudownie się rozpuszczał w ustach.
Kiedy już naprawdę nie było żadnych, ale to żadnych słodyczy do zdobycia, też sobie jakoś radziliśmy. Często brakowało nawet ohydnego, margarynowego w smaku wyrobu czekoladopodobnego w etykiecie zastępczej, sprzedawanego na kartki (o ile pamiętam 250g na miesiąc). Podjęliśmy desperackie i radykalne kroki. Kupowaliśmy na przerwie słoik dżemu, który jeszcze się w sklepie o dziwo uchował oraz po paczce makaronu bezjajecznego typu „nitki” (dzisiejsza nazwa -spaghetti). Po kolei braliśmy garść makaronu, zakręcaliśmy tymi nitkami 
w słoiku i jedliśmy. Jedliśmy ze smakiem, z radością w oczach, w pełnym zespoleniu chwili. Dodam, żeby było jasne- makaron był…surowy. A deser wspominam z rozrzewnieniem w oczach, i dziwnym posmakiem w ustach.
     Nie pamiętam z dzieciństwa polepszaczy, dań w proszku, gorących zupek, erzaców. Choć wybór produktów był mizerny, za to wszystko było bez chemii, sztucznych protein- naturalne i zdrowe.
    Naszą dietę określały pory roku. Wiosną już czekaliśmy na lato. Szczypiorek, rzodkiewka
 i czasem sałata to jedyne rarytasy przednówka. Latem oddawaliśmy się chrupiącym
 i soczystym czereśniom, truskawkom, malinom, porzeczkom i agrestowi ,jagodom i jeżynom z lasu, papierówkom z sadu za domem. Jesień była obezwładniająca. Zapach malinówek, potężnych białych antonówek, złocistych i słodkich gruszek klapsów, roznosił się po całej okolicy. Aromat czuć było w domach, sadach, a nawet w szkole, kiedy znosiliśmy „ dary jesieni” na wystawę. 
Do tego cierpki, a z czasem oleisty aromat orzechów włoskich, których było pod drzewami wiele, które tylko czekały, w zielonych skorupkach barwiących dłonie przy ich obieraniu na brązowo. 
„ Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie…”
 A jak dodamy do tego gęsty zapach smażonych śliwkowych powideł, bulgoczące gąsiory 
z domowym winem to czujesz się jak w raju! Zdawało się , że w atmosferze brakło już miejsca na ziemisty zapach warzyw, suszących się grzybów, fermentu ogórków i kapusty, octowej marynaty bladych pikli, pieczonych z miodem jabłek. Zimą korzystaliśmy z dostatków i dobrodziejstwa sadów i ogrodów oraz zapobiegliwości pań domu, które bez opamiętania wkładały aromatyczne cuda natury w słoje i słoiczki. Często jeszcze nie zdążyliśmy zjeść wszystkich przetworów z poprzedniego sezonu, a tu babcie, ciotki, mamy niestrudzone, produkowały domowe delicje na nowo. Czasem brakowało słoi, innym razem gumek do weków, albo korków do butelek. Ale to był najmniejszy problem. Panowała kulinarna i gospodarska solidarność.
 Z rzadka docierały do nas  cytrusy, brzoskwinie, arbuzy, granaty, papryki. Nie wiedzieliśmy co to jogurt , McDonalds i grill.
Ale tęsknota za słodyczami czaiła się bezlitośnie i męczyła niczym duch tragicznie zmarłej Panny Młodej!
    W domu swego czasu mieliśmy miesięcznik Burda ze „zgniłego RFN-u”. Nie wiem skąd. Sztuk trzy. To był dla nas szok! Począwszy od jakości wydawnictwa (kredowy papier, zdjęcia dobrej rozdzielczości ) poprzez zupełnie inny sposób pokazywania świata, ludzi, a na reklamach skończywszy. Przeglądaliśmy to cacko namiętnie i z pietyzmem. W grupie i zupełnie samotnie. Strony były już przez nas wypracowane, wybłyszczałe, pomięte od ciągłego dotykania  a brzegi pożółkłe.
    Między stronnicami z pięknymi, długonogimi, elegancko ubranym pięknościami, które uśmiechały się ze zdjęć krwistoczerwonymi ustami ukazując nienagannie równe i śnieżnobiałe zęby, odnalazłam zupełnie zjawiskowe dla mnie fotografie jedzenia. Owoców, kanapek, zapiekanek, słodyczy.
    W chwilach  krańcowego głodu słodkości wąchałam strony z czekoladkami Merci. Liczyłam je 
w pudełeczku na zdjęciu, próbowałam odgadnąć smaki poszczególnych rajskich sztabek. Tworzyłam całe wizualizacje: orzechową, marcepanową zjem teraz, gorzką zostawię dla babci Stasi, a białą  (naprawdę jest biała czekolada?- dziwiłam się) zjem jak wrócę z kościoła.
    Zazdrościłam tym dzieciom niemieckim, że mają takie wspaniałe czekoladki, a ich mamusie mogą chodzić do pracy w pięknych, błyszczących bluzkach wiązanych pod szyją
i wysokich , czerwonych lakierkach z kokardą na przedzie.
   -Jakie piękne te niemieckie panie- myślałam z podziwem. Dziś wiem, że to modelki. Pewnie były z…Polski. Będąc wielokrotnie w Niemczech szukałam tych pan na ulicach, przystankach, 
w supermarketach.  Nie widziałam żadnej podobnej do tych ślicznotek z Burdy. Chyba, że Claudia Schaeffer. Wyjątek potwierdza regułę.
    Kiedy nasz wujek Kazik (mąż cioci Marysi- siostry mamy) zaczął jeździć do Czechosłowacji, Węgier, NRD, a potem na zachód polepszyło się nam nieco ze słodyczami. Trzeba oddać wujkowi cześć, bo choć przywoził frykasy na sprzedaż (fistaszki, czekoladki, olej, kakao, kawę, herbatę), zawsze coś dla nas- przyznać trzeba dość dużej gromadki dzieciaków- zabezpieczał. Czekolada 
z orzechami- to pamiętam najbardziej z tych czasów. Kiedy wujek przyjeżdżał zawsze była 
i czekolada.
      Któregoś popołudnia babcia Stasia zebrała nas wszystkie dzieciaki w letniej kuchni. 
Nie przewidując powagi chwili, jak to zwykle- chichrałyśmy się, szturchałyśmy, a nawet wykazywałyśmy poirytowanie, że odrywa się na od kulminacyjnego momentu zabawy
w podchody.
      Tymczasem babcia podeszła do kredensu, na którym stały wielkie kwadratowe puszki
 z uśmiechniętymi twarzami pań w warkoczach. Powiadają, że kiedyś, dawno, dawno temu były 
w nich cukierki kukułki, ale tego czasu najstarsi Górale nie pamiętają! Babcia delikatnie przesunęła trzeszczące drzwiczki. Zabrzęczały porcelanowe filiżanki. Babcia wyciągnęła głęboko ukryty w głębi kredensu dziwaczny, śmieszny owoc. Nie od razu go poznałyśmy. Bo i skąd? Nigdy go jeszcze nie widzieliśmy na oczy. To był żółty banan. Nawet kolor jego skórki był dla nas nierzeczywisty. Pewnie się teraz śmiejecie, czytając, jak celebruję tę chwilę, ale taką ją właśnie pamiętam. Wytrzeszczyliśmy oczy, gwar ucichł. Babcia zdjęła skórkę z owocu. Pokroiła go na dość równe kawałki i włożyła każdemu z nas do ust po jednym krążku mięsistego banana. Sobie nie zostawiła ani kawałeczka.
    Zamknęłam oczy. Nie potrafiłam tego smaku i aromatu z niczym porównać. Nie od razu go pogryzłam. Ssałam, ciumkałam, muskałam językiem, delektowałam się tą maleńką drobinką luksusu. Nie chciałam, żeby smak zaraz zniknął. Zapamiętywałam go wyostrzonymi kubkami smakowymi, szkoda było go połknąć w końcu. Ależ to była chwila!
     Dziś smak bananów nie robi na mnie żadnego wrażenia. Przy zakupach marudzę, a to za duży, 
a ten jakiś taki poobijany. Znam kilka jego odmian i sposobów przyrządzania. Czasem znudzone brakiem naszego zainteresowania czernieją w salaterce, dzieląc swój los z innymi, jak one codziennymi owocami.
     Często chcę odnaleźć ten magiczny smak pierwszego banana. Jem powoli, mrużę oczy, przeżuwam. Smaku dzieciństwa nie mogę odnaleźć do dziś. 

     Jedzenie potraw w restauracjach, barach było wielkim świętem . Nie było dobrze widziane. 
Na te „wybryki” (choć skrycie upragnione) patrzono z dezaprobatą, nadając mu negatywny charakter. Kto to widział włóczyć się po lokalach- toż to same darmozjady i hulaki tam chodzą– jakby powiedział mój dziadek.
    A ja wprost uwielbiam usiąść z gazetą w ręku  przy małym stoliczku przed kawiarnią
 i niespiesznie delektować się cappuccino i dwoma obłędnie pachnącymi, drożdżowymi pączkami 
z konfiturą różaną. Tu rozmowa z siostrą, a tu kątem oka obserwowanie rytmu miasta. Przyglądam się ludziom, którzy pospiesznie idą ulicą, starszej pani z maleńkim pieskiem na różowej smyczy, która w swojej garsonce w wielkie żółte koła wygląda dziwacznie. Listonosz wrzuca garść listów do skrzynek pocztowych, a małej dziewczynce z waflowego rożka wypadła kulka malinowych lodów. Przy naszym stoliku piętrzą się pakunki, torby, torebeczki, bo zatrzymaliśmy się tu na chwilę. Najchętniej wyciągnęłabym na  stół wszystkie zakupy, aby się już nimi nacieszyć, wymienić spostrzeżeniami. Niestety , choć mnie korci i nosi , zakupy czekają grzecznie w torbach, a ja ukradkiem, oblizuję palce ze słodkiego lukru , bo to przecież tez niezbyt elegancko.
      Przeważnie jedzenie na mieście towarzyszy całodziennym buszowaniom po sklepach. Przyjęliśmy taką strategię dawno temu- najpierw latanie po sklepach w poszukiwaniu zakupowych skarbów. Na koniec- kawka ze słodkimi delicjami, albo obiad w jakiejś restauracji , barze czy pizzerii.  Oczywiście nasze babskie zakupy trwają kilka godzin, więc coś w drodze podjadamy.
- Kupmy sobie coś na rękę- bardzo podoba mi się to powiedzonko Kasi. Wprawdzie u nas nie ma tak zawrotnego wyboru drobnych potraw, które zjada się kilkoma kęsami spacerując po ulicach ,jak  to doświadczyłam w Niemczech czy krajach śródziemnomorskich, ale zawsze się coś znajdzie na „ pierwszy głód”. Chrupiąca bułka pełnoziarnista z kubeczkiem kefiru- mój faworyt, gotowana kolba kukurydzy, gofry z owocami, lody, drożdżówka z jagodami.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz