sobota, 12 stycznia 2013

Barszcz, kapuśniak czy grzybowa?


Najbardziej przygnębiającym dla mnie miesiącem jest styczeń. Powinien być listopad ze swoją deszczową nostalgią, przygnębieniem, szarugą. Ale styczeń wygrywa co rok, bo choć zapowiada nowy czas, to dla mnie jest w tym wszystkim nieprzekonywujący. Dlaczego nie lubię stycznia? To dla mnie czas Depresji Poświątecznej. Po tej eksplozji rodzinnych spotkań, gwaru, zapachów pomarańczy, miodu, maku i bakalii nie pozostaje we mnie nic prócz gorzkiej tęsknoty , rozczarowania, że to już koniec. Naiwna jestem, wiem, ale tak jest co roku.   Nie potrafię się naprawdę po tym złudnym czasie lenistwa i rodzinnej aury otrząsnąć. Irytuję się na siebie i świat. Po co to wszystko, po co to tak mocno celebrujemy, przeżywamy, kiedy potem pozostaje tylko smętny, rachityczny kikut choinki w rogu, stłuczone czerwone bombki, cisza w domu mamy i wyrzuty sumienia, że obżarstwo to grzech!
      Najgorzej musi być naszej mamie. Praktycznie od wigilii aż do święta Trzech  Króli dom tętni życiem, zawsze ktoś coś je, podpieka gołąbki z kapusty, pozostałe z wigilii pierogi, podjada makowce, serniki, cudaki, jabłeczniki, rozbiera ze skórki pomarańcze, mandarynki, przegryza suszone morele, figi, daktyle, łuska orzechy. Często ktoś wchodzi, otupując śnieg z butów przed drzwiami, mijając się z tymi, co właśnie wychodzą.
Zmywarka nie nadąża zmywać naczyń, choć na co dzień jest ich aż zanadto. Lubię ten czas, gdy tak naprawdę nie ma czasu na intymność, chwilę tylko dla siebie. Jakbyśmy chciały (my kobiety przede wszystkim) zatrzymać ten czas, na zapas nacieszyć się sobą, wypowiedzieć słowa, które nie specjalnie trafiają do naszych mężów- ot , takie kobiece sprawy i sprawki. Albo nie- robić-zupełnie-nic. Ale ze sobą- mamą i siostrą.
    A tu masz, zaraz na początku stycznia wszystko cichnie, nie ma ludzi, gwaru, rozmów, zapachów. Tylko pralka przewraca w tę i z powrotem pościel z naszych świątecznych łóżek. Mama pozostaje w domu sama, chyba bardzo samotna. Ja to rozstanie przeżywam bardzo.
    Moja siostra Kasia mieszkająca od 20 lat w Niemczech jest Królową Bożego Narodzenia ds. Dekoracji w naszym domu rodzinnym. To ona logistycznie spina te święta, nadaje przygotowaniom rytm i siłę. Co roku niezmiennie wiesza metry zielonych girland z mnóstwem małych światełek i złocistych wstęg przed domem, na domu, w domu. Dekoruje wszystkie okna lampionami, drewnianymi gwiazdami, choinkami, bałwankami, wieńcami. Dom wygląda jak Chatka Św. Mikołaja. Odkąd mieszka w Niemczech, co rok wyładowuje ze swojego samochodu oprócz piętrzących się pudeł, pudełeczek, torebeczek, kartonów ze srebrnymi esami-floresami z prezentami, co i rusz nowe  świąteczne bibeloty, cacka, cudeńka, zwoje przecudnych szarf, wstążek, florystycznych kryształków, sztucznych gałązek wiciokrzewu, głogu,, jarzębiny, które wyglądają jak prawdziwe. Nie wierzę, że można wymyślić coś nowego w dziedzinie świątecznych dekoracji, a tu zjawia się nasza Czarodziejka- Katarina  z nowościami, złotymi papierami, oszronionymi sopelkami, dzwoneczkami, rajskimi jabłuszkami. To ona, niczym królowa Bona przywiozła do naszego domu z  Zachodu tyle inspiracji dekoratorskich, które po czasie stały się nasze.
Całe szczęście, że dla nas święta to nie tylko te zewnętrzne oznaki szczęścia, jak to jest
w Niemczech. To tylko cieszące oko dopełnienie naszych przeżyć religijnych, duchowych, rodzinnych.
Tak wychowali nas nasi rodzice, to samo przekazujemy naszym córkom, a co one z tym bagażem rodzinnych tradycji i rytuałów zrobią? Nie mam pojęcia.
 Jeszcze nigdy nie spędziliśmy świąt w inny niż tradycyjny sposób. W rodzinnym domu. Szokowało mnie zawsze, że można się ot tak spakować i wyjechać na święta Bożego Narodzenia w góry, na narty, do schroniska, albo jeszcze gorzej –gdzieś w dalekie krainy, gdzie pod palmą pilibyśmy drinki z rumu i świeżego mleka kokosowego.
Świat się zmienia, a nasze święta raczej nie. Te same potrawy wigilijne, ta sama piękna biała porcelana naszej mamy ze złotymi detalami, którą dostała w prezencie ślubnym. Mam wrażenie, że i choinkę mamy co roku tą samą, choć rok w rok  inna panna leśna jak żywa puszy się w naszym pokoju.
  Tyle wspólnych wigilii, tyle domów, które miały być dla nas schronieniem na zawsze, tyle historii, anegdot, tyle zapachów  i smaków. Jedno puste miejsce dla Niespodziewanego Gościa.
   Taka jestem sentymentalna, mazgaj prawie. Od dziecka, w wigilię zawsze chce mi się płakać. Tak mnie rozczula ta magiczna chwila bycia razem, że ciągle wyobrażałam sobie
 i wyobrażam do dziś, jak to będzie, kiedy zabraknie babci, dziadka, mamy, taty.
Jaka będzie wigilia mojej rodziny, kiedy mnie nie będzie? Przecież świat nie przestanie się kręcić, a bliscy znów będą łamać się opłatkiem.
     Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia trwają przynajmniej od listopada. Co ja mówię, od późnego lata! Mama suszy na słońcu plastry jabłek, grusz i śliwek na wigilijny kompot, z dumą wiesza naszyjniki borowików, prawdziwków nad kuchennym piecem. To na wigilijne uszka i pierogi. Jesienią kisi kapustę w drewnianej, bądź  kamionkowej beczce. To na świąteczny bigos.
    Ja praktycznie cały rok wyszukuję bożonarodzeniowych prezentów, bo obdarowujemy nimi całą rodzinę. I tak to jest , mam to już zakodowane- zobaczę coś fajnego, oryginalnego
i zaraz przychodzi mi na myśl, dla kogo byłby to trafiony prezent pod choinkę.
 Z drugiej strony bardzo lubię niespodzianki, ten wykwit wyobraźni, co też w pięknie zapakowanym pudełeczku specjalnie dla mnie jest? Duże pudełko, czy małe, prostokątne, a może nieokreślonego kształtu? Ciężkie, czy raczej leciutkie i delikatnie brzęczące, kiedy się nim poruszy? Nie mogę się zdecydować: doczekać niespodzianki do wigilijnej kolacji, czy wywęszyć skarb wcześniej?
Uwielbiam dostawać prezenty, szczególnie te przemyślane, niekoniecznie drogie, ale oryginalne. Bo to znaczy, że ten, kto mnie obdarował naprawdę o mnie myślał, myślał szczególnie.
Uwielbiam też robić prezenty- patrzyć na moich bliskich, kiedy rozwiązują szyfonowe kokardy, rozrywają nerwowo złoty papier, albo wręcz odwrotnie- delikatnie rozpakowują niespodziankę, pieczołowicie rozprostowując papier, składając wstążkę, delektując się chwilą.
Kiedy widzę błysk radości w ich oczach jestem w siódmym niebie. No, ale nie zawsze udaje się mi trafić z prezentem. Najgorzej jest z mężczyznami. No co im można  kupić ?
   Te dylematy tylko podgrzewają świąteczną gorączkę. To niechybny znak, że święta tuż tuż…

No i skąd we mnie taka pewność, że to czysty barszcz o burgundowej barwie z maleńkimi jak naparstek uszkami- małymi pierożkami nadziewanymi grzybowym farszem (Włosi pewnie nazwaliby je tortellini per fungi) jest królową wigilijnej wieczerzy, a nie grzybowa, czy kapuśniak? Kiedy dawno temu dowiedziałam się od męża mojej siostry, że u nich na wigilię jada się kapuśniak pewnie sama miałam skwaszoną minę jak ta zupa. „Ale dziwaki”- pomyślałam. Nawet współczułam im. Idźmy dalej, byłam tak przekonana, że na wigilijnym stole jest tylko miejsce dla jednej zupy- barszczu właśnie, że ten kapuśniak czy grzybowa była dla mnie profanacją. Już chciałam  tych wszystkich „odszczepieńców” uratować od tej fatalnej ignorancji polskiej tradycji wigilijnej, nawrócić na jedyny i niepowtarzalny smak, który bezwzględnie powinien towarzyszyć tej magicznej kolacji. Było mi ich szczerze żal. „Jak ich rodzice mogli do tego dopuścić”- dywagowałam, a minę pewnie miałam jak zatroskany św. Wojciech przynoszący do piastowskiej Polski chrześcijaństwo, albo pracownica opieki społecznej patrząca ze współczuciem, ale też i dezaprobatą na pozbawione wigilijnego barszczu dzieci .
    Potem dowiedziałam się, że to nie patologia, nie pojedynczy przypadek. Rzeczywiście
w innych rejonach Polski na wigilijnym stole pojawiały się inne potrawy niż w moim rodzinnym domu. Wspomniany kapuśniak, grzybowa, kluski z makiem, makiełki, pstrąg, karp w szarym sosie.
    A co dopiero wiadomości, że poza Polską nigdzie nie łamią się opłatkiem, wigilia nie jest tak celebrowana jak u nas, mało, że nie mają postnych potraw, to jeszcze wcinają pieczonego indyka, czy bratwurst mit kartofelsald (pieczone kiełbaski z sałatką ziemniaczaną) wyrafinowane niemieckie danie wigilijne, Pasterki- uroczystej mszy o północy zwiastującej narodziny Jezuska nikt nie zna, a we Włoszech prezenty bożonarodzeniowe dzieci otrzymują na Trzech Króli czyli 6 stycznia, nie od św. Mikołaja, Gwiazdora, czy pożal się Boże Dziadka Mroza, ale od czarownicy Bifany.
     Dziś wszelkie nowości, odmienności przyjmuję bez wzburzenia i palpitacji serca. Czasem nic mnie nie wzrusza, czasem śmieszy, najczęściej inspiruje, intryguje. Lubię poznawać zwyczaje innych narodów, kultur, cywilizacji, próbować je zrozumieć, lub wręcz odwrotnie- przyjmować je takimi jakie są, bez szukania kolejnego dna.
Dlaczego więc tak mnie to wtedy szokowało? Zresztą nie tylko mnie. Podejrzewam, że moją siostrę, kuzynki również.
     Odpowiedź jest prosta i mało odkrywcza. Moje życie koncentrowało się wokół rodziny. Wspólnych dni  splatających się w rok jak warkocze. Codzienne bytowanie, które praktycznie było czekaniem, przygotowaniem na Adwent, Boże Narodzenie, Wielki Post, Wielkanoc. Wakacje, urodziny mamy, taty, siostry, lato, pierwszy dzień szkoły, czyjaś Komunia Św, czas zbioru porzeczek, wykopki, Wszystkich Świętych, smażenie powideł z śliwek węgierek, narodziny następnej kuzynki, śmierć sąsiada…
      Byliśmy mikroorganizmem- prawie samowystarczalnym. Wprawdzie rodzice chodzili do pracy, my do szkoły, ale prawdziwe życie koncentrowało się w domu.
Na przykład w wielkim poniemieckim łożu , gdzie spędzaliśmy mnóstwo czasu śpiąc wszyscy razem (czwórka dzieciaków), babcia i dziadek, kotłując się pod pierzynami, w które się zapadaliśmy. Czasem w łóżku zjawiło się kilka zmarzniętych kotów zwiniętych w kłębek,
a nawet szczeniaki. Dziadek zawsze słuchał radia Wolna Europa- które wyło niemiłosiernie. Głosy, trzaski z radia było dla nas dzieciaków sygnałem, że dziadek kładzie się już spać, więc i nasza pora już nadeszła. Dziwne to były noce. Dziadkowie przez nas nie mieli przecież żadnej intymności. Z radia wydobywały się ponure , zawiłe informacje , jakby z dalekiego świata, których zupełnie nie rozumiałam. Ciągle ktoś mówił o jakimś Moczarze, o generale Sikorskim, o Londynie, więzieniach, internowaniu.
Sypialnia dziadków w nocy stawała się niezwykle ponura, ciemna. Tajemnice, wampiry, poniemieckie historie kłębiły się w naszych małych główkach, które zresztą złośliwe, starsze dzieciaki jeszcze w nas podsycały. Straszenie- to był rytuał nocnego spania razem. Jakieś potwory, nienarodzone dzieci, hitlerowcy, złodzieje czaili się na nas co noc. Często udowodnialiśmy sobie, że widać ich czarne sylwety w odbiciu trójramiennego lustra starej toaletki. Głosy z radia potęgowały niepokój, przez otwarte okna słychać było złowrogie chlustanie rzeki Bóbr (w której mieszkał straszny Wodnik, albo topielec z przed tygodnia), wierzby płaczące płukały swoje warkocze w falach granatowoczarnej , lodowatej wody.
   Nie dziwię się więc teraz, że nawet tego nie świadome staraliśmy się siebie w końcu rozśmieszać, żeby przeżyć kolejną noc. A jak? To była głupawka zbiorowa. Wystarczyło , żeby ktoś roześmiał się, westchnął głupio, kaszlnął, dotknął drugiego stopą. Jak na komendę wszystkie dzieciaki parskały wtedy śmiechem- zdrowym i perlistym. Na początku nie wzbudzało to irytacji dziadków. Ale scenariusz wieczorny był zawsze ten sam. Kolejne zaczepki, którym towarzyszyły salwy śmiechu. Po kilku rundach dziadek Karol nie wytrzymywał- miotał się na łóżku i przeklinał tak pięknie, ze wschodnim zaśpiewem wyzywając nas od „ najduchów”.
    Babcia nie miała tyle siły i temperamentu by walczyć o ciszę. Prosiła nas o spokój- przed świtem przecież wstawała doić krowy i wyprowadzała je na urocze łąki „na kopalnię”.
   Oczywiście, co zakazane, jeszcze bardziej smakuje. Nie mogliśmy się pohamować od tego śmiechu, choć później bardzo chcieliśmy się uspokoić, żeby nie doprowadzić dziadka do szewskiej pasji, więc tłumiliśmy ten dziecięcy chichot w poduszki. Zasypaliśmy szczęśliwe, przebudzane od czasu do czasu ujadaniem psa, gdzieś w dalekiej zagrodzie, wzmagającym się i nieprzyjemnym dźwiękiem, zagłuszającym Radio Londyn, czy seriami chrapania dziadka Karola…
   Czuliśmy się ze sobą bezpiecznie, choć w domu panował ciągle gwar. Ktoś wchodził, ktoś wychodził. Ktoś krzyczał na podwórku, a na górze, na drewnianej werandzie słychać było perlisty śmiech zakochanych.
    Choć było nas ciągle dużo w domu dziadków, a może właśnie dla tego nie pamiętam, aby dorośli z jakąś wielką radością przyjmowali „ obcych”. I nie chodzi tu o to, że ich nie lubili, czy izolowali się jakoś szczególnie. Odwiedzali nas oczywiście raz po raz ludzie z zewnątrz, ale z perspektywy czasu mam wrażenie, ze zaburzali nasz mikrokosmos, rytm naszego życia, czuło się podskórnie pewnego rodzaju zniecierpliwienie, czy rozdrażnienie.
    Oczywiście goście nie odczuwali tego, przynajmniej nie powinni, ale dało się to zauważyć. Przy czym nasza szalona rodzina była bardzo gościnna, drzwi od domu nie były w dzień zamykane za klucz, jak to mówią „Gość w dom, Bóg w dom!”. Stąd czasem dziwne oryginały u nas pomieszkiwały. A to jakaś kuzynka z rodziny dziadka, kolega z wojska, spłukany szwagier, skłócony z małżonką kolega dziadka z winiarni, albo „przyjaciel rodziny”, cokolwiek to oznaczało.
    Jest w tym wszystkim niekonsekwencja, ale nie zakłamanie. Po prostu najzwyczajniej w świecie w swoim gronie czuliśmy się jak najbardziej szczęśliwi i bezpieczni. Kłócili się zatem mieszkańcy poniemieckiej willi pod numerem 45, to znów płakali razem, śmiali z anegdot
i forteli, i tak było dobrze . Tyle im wystarczało do szczęścia. Inna sprawa, że piękne
 i temperamentne panny Sękowskie siłą rzeczy trzepotały rzęsami na widok mężczyzn pojawiających się w okolicach rodzinnej posiadłości, ale taka jest naturalna kolej rzeczy
i temat na kolejną opowieść.
    Dość, że do dziś prócz ukochanej siostry , mamy i „ rodzinnych przyjaciółek” nie miałam
i nie mam przyjaciółki czy koleżanek, z którymi spotykałabym się na ploteczkach czy kawce. Widocznie wżęłam sobie mocno do serca, to co od dzieciństwa słyszałam od babci, mamy, ciotek, że „Nie potrzebujesz dziecino żadnej koleżanki, bo masz tyle kuzynek i siostrę. Koleżanki odejdą, zdradzą, wyśmieją,  a rodzina pozostanie na zawsze”.
„ Dwie was jest tylko (ja i moja starsza siostra Kasia)- mawiała babcia Stasia- jak para ócz
w głowie. Kochajcie się i szanujcie, bo tylko siebie mieć będziecie na tym świecie”.
    Nauczę moją córkę gotować barszcz wigilijny, tak, jak mnie nauczyła moja mama
( koniecznie z suszonym grzybkiem i zakwaszony sokiem z cytryny przed wrzuceniem buraków do wywaru, aby był złocisty i cudownie czerwony), a ją jej mama. Kto nauczył babcię Stasię gotować barszcz? Dobre pytanie. Nasze wigilijna wieczerza ma charakter wschodni, a babcia pochodzi z Lubelszczyzny. Czy tam jedli barszcz, grzybową, czy kapuśniak? Muszę koniecznie spytać babci!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz