Patrzyłam na jego piękną, pooraną
twarz i bezbronność, kiedy leżał podłączony do respiratora i nie mogłam stłumić
żalu. Ten Karol- ubóstwiany przez kobiety, buzujący życiem, bezkompromisowy,
charakterny „Wschodniak” odchodził. Jego oczy były wpatrzone w oczy córek,
które delikatnie masowały mu stopy i bladożółte , wyżłobione życiem dłonie. Kobiety
klęczały, siedziały, wchodziły , wychodziły. Zmieniały mu kompresy na czole,
przykrywały kocem, zwilżały blade i trawione gorączką usta. Płakały cicho przy
nim, tłumiąc te łzy, żeby nie widział, po czym wychodząc na obskurny korytarz
szlochały głośno nie mogąc się pohamować.
Jakże dziwny i złowrogi wydawał mi się wtedy
ten korytarz. Odrealniony, odczłowieczony, prowadzący do nikąd. Śmierdzący
lizolem i złożonym słodkawym zapachem potu, chorób
i śmierci. Agresywne światło
jarzeniówek smagało seledynowe lamperie ukazując każde pęknięcie, zaciek po
mokrej szmacie, wgłębienie pełne zasuszonych much. Mężczyzna leżący w sali
naprzeciwko głucho kaszlał, ktoś inny wołał w gorączce jakąś Bożenę.
Tymczasem maleńka szpitalna klitka dziadka
była skąpana w półmroku. Jakże maleńki wydawał się nasz Karol, jakże bezbronny.
Oczy raz przytomne, wzruszające jak u zranionej sarny, to znów błądzące w dali.
Cisza przerywana zdławionym szlochem, pracą
szpitalnej inżynierii podtrzymującej życie, westchnieniem umierającego
dziadka.
Jego odejście nie było dla nas wielkim
zaskoczeniem. Nie umierał nagle, niesprawiedliwie, w kwiecie wieku. Nie
zostawiał małych dzieci, ani nie
uregulowanych spraw. To jednak nie miało znaczenia. Czy jest jakiś dogodny
termin na śmierć? Nikt nas na nią nie przygotowuje. Nie ma Kursów Profesjonalnego Umierania, czy Ubezpieczenia
Od Żałobnej Traumy. Jeśli się kogoś kocha, po trochę umiera się razem z nim.
Karol chorował od kilku lat. Stopniowo
przychodziły do niego co i rusz nowe dolegliwości, niedomagania, schorzenia.
Dzieliły z mim pokój i łóżko dzień po dniu, nie zamierzały odchodzić,
przeciwnie zostały z nim do końca. Zadomawiały się, bezczelnie i bezpardonowo.
Coraz gorzej było mu chodzić, jeść, oddychać. Stał się niesamodzielny,
nieporadny. Córki kąpały go w wannie, pewne tak , jak on kąpał je, gdy były
małe. Karmiły, masowały coraz bardziej zziębnięte ciało, robiły inhalacje,
goliły.
Tak to życie sobie z nas drwi.
Role się odwracają. Na starość dziecinniejemy i potrzebujemy pomocy naszych
dzieci, które co dopiero nauczyliśmy chodzić.
Karolowi trudno było się pogodzić z niedołężnością. Wciąż było w nim
tyle wewnętrznej energii, która bulgotała w jego głowie, sercu, ale wiotkie
ciało staruszka nie miało siły jej sprostać. Wybuchał złością poirytowany,
kiedy laska wypadała mu z drżącej ręki, albo nie miał siły przełączyć kanału w
telewizorze.
Patrzyliśmy na niego i choć czasem drażnił nas strasznie, wiedziałyśmy,
że to straszne musi być uczucie :być więźniem własnej niedołężności, być więźniem
we własnym pokoju. Codzienność, rutyna zdarzeń, wręcz rytualność dnia: najpierw
toaleta poranna, śniadanie, lekarstwa, obiad, lekarstwa, kąpiel, kolacja ,
lekarstwa. Na początku przerywane jeszcze wyjściem na krótki „ obchód” domu ,
ogrodu, sadu, z czasem wielogodzinnym obserwowaniem życia przez okno. W końcu przestrzenią życiową stało się dla niego
łóżko. Coraz mniej obrazów , doświadczeń
, coraz mniej spotkań z ludźmi, kontaktu ze światem zewnętrznym.
Kiedy jesteśmy pełni sił, nie mamy czasu na
odpoczynek, pewnie marzymy o chwili, kiedy tak naprawdę nic nie trzeba robić,
nikt na nas nie czeka, nie zawalimy jakiegoś projektu, nie musimy żyć na czas.
Marzymy, aby zaszyć się z książką w łóżku i tak trwać. Kiedy jednak ta chwila
nadejdzie, nawet nie wiem czy jesteśmy jej świadomi, czy umiemy się nią
cieszyć?
Dziadek Karol był w domu pełnym
kobiet postacią ubóstwianą, charyzmatyczną, idealizowaną. Moje pierwsze wyraźne
wspomnienia , obrazy, w których pojawia się pojawia to pachnący słońcem i
owocami sad dziadków na tyłach domu. Dziadek Karol to czereśnie, śliwki
węgierki i zmora naszego dzieciństwa…czarne porzeczki, które my dzieci, na
równo
z dorosłymi musieliśmy zrywać w czas wakacji.
Trudno zresztą wskazać wyraźny czas, kiedy dziadek pojawił się w moim
życiu. Podobnie jak babcia Stasia, wszystkie ciotki- siostry mamy, ich mężowie,
dzieci, kuzyni, kuzynki, wujowie i kuzynostwo mojej mamy byli z nami od zawsze.
Taka wielka, barwna, rozedrgana rodzina.
Karol był niezwykle przystojnym , postawnym mężczyzną. Jako dziecko
oczywiście nie zauważałam tego, po prostu był jaki był. Ciemne, orzechowe
niezwykle bystre, świdrujące rozmówcę oczy, mocny nos, gęste piękne włosy. Nie
pamiętam, żeby nosił wąsy czy wyraźną brodę. Uwielbiał kobiety, a one jego.
Uwielbiał je wszystkie podszczypywać, przytulać, ściskać, prawić im
komplementy, doceniać ich urodę, a szczególnie ich kobiece wdzięki. Adorowane
przez Karola, do dziś z rozmarzonym wzrokiem wspominają go ciepło, choć minęło
tyle lat…
Dziadek dla nas był bohaterem narodowym. Tak naprawdę miał na imię
Antoni. Pochodził z Biłki Szlacheckiej pod Lwowem. Rodzice mieli mały majątek.
Razem z rodzeństwem mieli artystyczne zacięcie , romantyczne dusze i otwarte
umysły .
Żałuję, że nie spisałam opowieści dziadka z
tamtych czasów. Teraz już mi nie opowie niekończących się historii o wiejskich
weselach, zakłamaniu i prymitywizmie przedwojennego kleru, życiu lasu, smakach
domowego chleba i sera.
Losy jego rodziny tragicznie poplątała II
wojna światowa.
Kacper (Kasper) Sękowski, ojciec
Karola zmarł jeszcze w Biłce Szlacheckiej, zanim powojenna zawierucha rozwiała
rodzinę na kilka stron świata. Karol miał wtedy 13 lat.
Karol był najmłodszym dzieckiem Kacpra i Zofii
Sękowskich (z domu Rogoziewicz). Prawdopodobnie mój prapradziadek uciekając z
Podola otrzymał z rąk Sapiehów mały skrawek ziemi pod Lwowem, gdzie ród
Sękowskich gospodarował do II wojny światowej. Polowania, konie, druhowie,
kobiety i karty to były namiętności Kacprowych synów. Jakby się chcieli tego
życia najeść na zaś, na zapas, jakby wiedzieli co ich czeka…
Wszyscy byli w Armii Krajowej. Najstarszy syn- Józef - zamordowany przez
Ukraińców w wieku 19 lat. Nawet nie wiem, czy poczuł smak słodkich ust
dziewczyny. Franciszek i Jan zostali zesłani na Sybir. Franek wrócił z krainy
mrozu i śniegu pierwszym rzutem. Miał odbite płuca. Został głównym księgowym w
Hucie „ Mała Panew”(Opolskie). Przed zsyłką
zostawił w Polsce żonę i dwóch synów. Czy żona czekała wiernie? Czy
pisali do siebie listy? Czy synowie rozpoznali ojca, kiedy zapukał któregoś
dnia w ich drzwi? Nie wiem, ale potrafię sobie wyobrazić tę sytuację.
Jan, ukochany brat Karola, z Sybiru przywiózł oprócz chorób i traumy
żonę. Rosjankę. Wykształcona była. Miała na imię Aleksandra, ale wołali na nią
Szura.
Stanisław miał dwie żony, z Anielą spłodził dzieci- Kazimierę i Jana.
Joanna zaś była bezdzietna. Mała Anielka, prawie rówieśnica Karola zmarła
szybko, jako kilkuletnia dziewczynka.
Wielką miłością Karol obdarzył siostrę Marię. Po wojnie nie raz, nie dwa
pomieszkiwała
z swoją rodziną w naszym domu
rodzinnym.
Takie suche fakty. Jestem
rozczarowana. A gdzie kolor ich oczu? Miłosne historie? Dziecięce zabawy?
Radości i smutki? Chciałabym wiedzieć wszystko. Jestem zachłanna i głodna tych
obrazów. Mogę sobie je tylko wyobrazić. Mało pamiątek, żadnych zdjęć. Historia
, a raczej jej paskudna siostra –wojna zabrała wszystko. Zniszczyła, spaliła
materialne artefakty. Nie miała jednak ta wojna władzy nad ludzkimi umysłami,
pamięcią . Zapamiętanymi smakami , zapachami. Przewrotnie wyostrzyła tylko
chęci zapamiętania skrawków rodzinnego życia, strzępów rozmów, widoku krajobrazu, twarzy bliskich,
którzy mogli być z nami zaledwie przez chwilę.
Te historie, które usłyszałam od mamy, ona
usłyszała od swoich rodziców. Często powtarzane nabrały już swoistego kolorytu.
Prawda miesza się z wyobrażeniami, intencjami, tęsknotą, żalem,
wspomnieniem…Pewnie nie są tak do końca prawdziwe, ale każda rodzina ma prawo
do swoich klechd rodzinnych, legendy, mitu. Więc wybaczcie.
Lolek- tak na Karola mówili w rodzinie, był
od zawsze niezwykłym kompanem, bratem-łatą, przyjacielem. Matka zawsze drżała
nad nim, nie pozwalając mu nawet rąbać drewna, „bo sobie zrobi krzywdę”.
Rozpieszczała go i hołubiła. A z niego był prawdziwy „ lwowski baciar”- uwielbiał
przygody, ludzi, naturę, niebezpieczeństwo.
Chętnie spał w stodole na sianie ze swoimi
kompanami, razem z całym inwentarzem. Nie podobał się to bardzo Zofii
Sękowskiej. Uważała, że to niestosowne, aby Lolek zamiast pod ciepłą pierzynką
spał z biedakami na sianie. Więc to przed nią krył.
Kilka razy był zakochany do nieprzytomności. Jako młody chłopak zakochał
się bez pamięci w pięknej Żydówce i nie przyjmował do widomości, że taka miłość
nie ma szans, nie ma przyszłości. Żeby się z nią spotykać, był gotów repetować
klasę- Rachela była od niego rok młodsza.
Zakochany był swego czasu w intrygującej Niemce,
ale miłością jego życia, z którą związał go los była piękna, filigranowa Stasia
Grzebyk. Moja babcia. Ale to jeszcze nie czas na tę historię, dzięki której
powstała nasza rodzina…
W czasie wojny, podobnie jak jego bracia
działał w AK. Teraz łatwo o tym mówić, nawet jest się miło szczycić takim
dziadkiem. Wtedy za bezkompromisowość, skrystalizowane poglądy i głęboką
pogardę dla komunistów i Sowietów mógł Lolek liczyć tylko na kulkę w łeb. Pod Lwowem ciągle
grał w kotka i myszkę zarówno z Sowietami jak i Niemcami. Nie było to nic
szczególnego dla jego pokolenia, jego rodziny, przyjaciół z lasu. Chciałabym
napisać patriota, ale dziś to brzmi
tak płasko, tak pretensjonalnie. Dla nich, dla Karola było codziennością .
Oczywistym obowiązkiem wobec Ojczyzny. Kto to dziś rozumie?
Od Sowietów otrzymał za „
zasługi” wyrok śmierci wypisany cyrylicą na papierze nutowym. Nosił go całą
wojnę przy sobie. Do dziś ,ten pożółkły skrawek papieru jest rodzinną niezwykle
cenną, choć mroczną przecież pamiątką.
Za Niemca siedział nie raz w więzieniu we Lwowie. Twardy był, hardy,
dumny. To pewnie jeszcze siły zdwojone entuzjazmem młodości i ideałami, w które
wierzył jak w prawdy
z katechizmu. Wychodził z
podkrążonymi oczami, poodbijanymi płucami, gorączką. Ciężkimi, metalowymi
łańcuchami lali go raz po raz po wypieszczonych przez matkę dłoniach. Nie
załamał się, nie poddał. Nie pisnął ani słowem o swoich kolegach z armii,
dowódcach, planach partyzantów.
Ostatni raz, kiedy siedział, po spadochronowym zrzucie , na wyjście nie
miał już wielkich szans. Wielkim wysiłkiem wykupiła go matka. To było ostatnie
zadanie jej życia. Niedługo potem zmarła.
Powoli z gwarnej rodziny pozostawały Karolowi strzępy. Wpadł w wir
wojennej machiny.
Jedynie z czym nie mógł się
pogodzić do końca to fakt, że dołączył do Armii Ludowej. Ale co miał robić?
Chciał walczyć za Polskę, front szedł na zachód. Ranny na froncie walczył do
końca. W Polsce powitał go komunizm i odrażające czasy Stalina i Gomułki.
Jako repatriant trafił na Ziemie Odzyskane. Najpierw do Jeleniej Góry, do koszar „ Pod jeleniami”. Potem
współorganizował życie przybyłym zza Buga krajanom we wsi Pilchowice. Tyle
kilometrów, tyle głodu, tyle upodlenia, wszy i niedostatku. Wreszcie miało być
normalnie. Tu miał poznać smak rodzinnej miłości. Tu kochał namiętnie i był
kochany nie tylko przez swoją żonę Stasię, ale również bezwarunkowo przez swoje
siedem pięknych, zwariowanych córek.
Kiedy brali ślub, Stasia miała 18
lat. To była dla niej pierwsza, utęskniona miłość. Pierwszy mężczyzna. On,
przystojny, wysoki, doświadczony. Miał już wtedy 30 lat.
Organizując sobie życie na nowo wpadł w wir
cywilnego życia.
Nigdy, mimo tylu upokorzeń i
restrykcji, nie nauczył się skulania ogona przed komunistami. Zawsze miał
niewyparzony język. Mówił co myślał. Nie dostał za zasługi wojenne żadnego
krzyża, medalu, odznaczenia. Nie dbał o to. Nie czerpał profitów z wojennych
doświadczeń. Za Stalina siedział w wiezieniu „ za zasługi”.
I znów fajnie się tym teraz chwalić. Ale
przecież babcia została wtedy bez środków do życia. Dzieci już była gromadka.
Płakała, odwiedzała go w więzieniu. Sąsiedzi się śmiali, że dzieci rodzi tak
często jak królica, a mąż siedzi w więzieniu niczym złodziej czy morderca.
Niewielu podało mu rękę, przyniosło Stasi kawałek chleba. Wytykali ją palcami.
Dziadka też. Wróg władzy ludowej. Trudne czasy do przetrwania. Komunistów
nienawidził do końca życia. Od niego po raz pierwszy słyszałam słowa: „
satrapa”, „ bolszewik”, „ komuch”,
„ zdrajca’, „ złodziej” połączone z wieloma
przymiotnikami, o dużym ładunku emocjonalnym, których tu, przez wzgląd na
dzieci nie przytoczę.
Ponieważ w telewizji mojego dzieciństwa
przeważnie leciała propagandowa Kronika Filmowa, transmisje z obrad sejmu,
Dziennik Telewizyjny oraz filmy wojenne z ZSRR typu
„Siedemnaście mgnień wiosny” o
bohaterskim i praworządnym , czystym jak kryształ Sztyrlicu- nasz telewizor był
zawsze opluty. Opluty wielokrotnie. Dziadka wprost krew zalewała. Klął
okrutnie, wymachiwał laską, pluł na ekran, po czym wyłączał telewizor, nie
pytając przy tym, czy ktoś może jeszcze ogląda. Wychodził z pokoju wzburzony,
trzaskając drzwiami.
- Że też ktoś nie wymyśli
wreszcie wycieraczek do telewizora- myśleliśmy wtedy.
Przez całe lata, już w cywilu, był szoferem- mechanikiem. Taka była z niego „
złota rączka ”. Najpierw w Państwowych Nieruchomościach Rolnych, potem w
tworzących się PGR-ach, ale najdłużej w Winiarni we Wleniu. Zwoził ziłem, potem
starem skrzynie owocami, przeważnie jabłkami, na wino. Czasem zdarzały się
brzoskwinie! Po terenie Dolnego Śląska rozwoził szklane butelki z winem, które
brzęczały wesoło w skrzynkach z metalowego drutu.
Uwielbiałam, jak dziadek zabierał mnie ze sobą. Latem, na wakacjach,
które zawsze spędzaliśmy u dziadków. Wprawdzie trzeba było bardzo wcześnie rano
wstać, ale latem nie sprawiało to takiej wielkiej trudności. Cudownie było
jechać w szoferce dziadka przez drogi dróżki, które kurzyły się niemiłosiernie.
Dziadek był niezwykłym gawędziarzem. Cały czas opowiadał mi historie, które
rozbudzały moją dziecięcą wyobraźnię. Wiele z nich wymyślał na poczekaniu, ale
ja wpatrywałam się w jego wesołą, baciarską twarz i kochałam go coraz bardziej.
Rano mijaliśmy gospodarzy wystawiających wielkie, metalowe bańki z mlekiem.
Stawiali je na specjalnie skonstruowanych platformach, przy ulicy. Zabierali je
pracownicy
(chyba PGR-ów ?) do skupu. Inni
szli z kosami w pole, bo kłosy zbóż chyliły się już pod ciężarem ziaren. Karol
czasami zatrzymywał się przy jakiejś łące. Wyciągał kanapki przygotowane przez
babcię Stasię. W butelce z długą szyjką , zamykanej na … była herbata. Słodka
jak ulepek. Czasami porzeczkowy sok. Jedliśmy razem ze smakiem, a dziadek nie
przestawał opowiadać. Potem często, choć na chwilę, zanurzał się w letniej
rozkoszy łąki. Trawy, drobne krzewy były tak bujne i dorodne, że zawsze się
bałam o jego powrót. Już sobie wyobrażałam, że zabłądził, albo porwały go
leśnie, złośliwe skrzaty. Tymczasem on wracał. Spokojny, upojony zapachem ziół,
słońca, traw. W rękach trzymał dwa bukiety polnych kwiatów- dzwoneczków,
niezapominajek, maków, traw, czasami kaczeńców, jeśli stanęliśmy w pobliżu
wąwozu czy strumyka.
Jeden
bukiet był dla babci (zawsze jej przynosił bukiety polnych kwiatów) a ten
drugi, nieco mniejszy był dla mnie.
Kiedy wracaliśmy słońce już było
senne, tak jak ja. Mrużyło swe złote oczy na sylwetkach dzieci pluskających się
w rzekach. Nadawało przydrożnym kapliczkom nieziemską poświatę. Siedzenie bolało
mnie od wstrząsów zdezelowanego auta, które podskakiwało dziarsko na pagórkach,
kamykach, wertepach.
Śpiewaliśmy piosenki na całe
gardło. Wyglądało to tak, jakbyśmy się tego wina z flaszek, co to je wieźliśmy
na pace napili. Tak było nam wesoło!
To wtedy dziadek nauczył mnie kilku lwowskich szlagierów. Będę je
pamiętać do końca życia. Moimi faworytem była
szczególnie jedna:
„ Ta panie Karolku
Ta bój si pan Boga,
Ta co pan łoczami przekręcasz.
Ta u nas we Lwowi, jak ktuś si zakuchał,
Ta panni przynosił prezenta.
Ta najpirw pączki, ta późnij kwiatki,
A na końcu, taki mały, nadziwany, czekoladki.
A ja w pąsi, cały trzósł si-
Padał na kulana i całował rąsi…” (pisownia fonetyczna, ze
słyszenia, tak, jak śpiewałam z dziadkiem)
Ach, jaka to była piosenka! Pojawiał się i pan Karolek i te słodkie
pączki i czekoladki!
Dla nas dzieciaków dziadek Karol to Porzeczkowy Król. Dręczył nas wtedy
i męczył tym zbieraniem porzeczek. To było takie nudne, takie pracochłonne.
Najgorsza kara na naszych wakacji. Nie było rady.
Dziadek wzbudzał mir i szacunek
wszystkich. Był strasznie charyzmatyczny, bardzo wyrazisty. Kochał życie,
ludzi, las.
Gawędziarz, zbieracz kotów, psiaków, jeży, zranionych przez sidła
kłusowników sarenek.
O lesie mógłby opowiadać w nieskończoność.
Tropy, gawry, legowiska. Słuchaliśmy, podobnie jak jego córki, a nasze mamy, z
rozdziawionymi ustami.
Najpiękniejsze opowieści snuł wieczorami. Przy rondlu z resztkami
gulaszu z obiadu, w którym razem maczaliśmy pajdy chleba. Sos ciekł nam po brodach,
a my słuchaliśmy jak zaczarowani.
Plótł „ bajury” najpiękniej na świecie. Może to właśnie po nim mam taką
łatwość wypowiadania się?
Często, już na emeryturze , stawał przy płocie naszej zagrody, która
stała na głównej ulicy wioski. Zaczepiał ludzi wesołym pozdrowieniem. Znanych i
nieznanych. Ciekawski, dociekliwy. Wypytywał, opowiadał, obmacywał kobietki ku
ich wielkiej uciesze.
Był bardzo wysportowany, „
mięśniak” byśmy dziś powiedzieli. Dbał o siebie.
Miał w sobie pęd do życia i taki
nerw, który cały czas pchał go do przodu. Szybko się irytował, niecierpliwił,
wybuchał złością, czasem wpadał w furie. I szybko mu przechodziło. Typowy
choleryk. Jak większość z nas.
Dzięki niemu historia, Polska,
tradycja , rodzina to dla nas nie suche i nudne kartki
z podręcznika historii. Tak jak
on wierzymy, że prawda, choć trudna i często niewdzięczna jest wartością
nadrzędną.
Dzięki niemu my też, choć
rozwiało nas po świecie czujemy się „ lwowskimi baciarami”. Kochamy wschodni
zaśpiew, nie wstydzimy się korzeni, szukamy ich w strzępach historii. Zostały w
nas na zawsze. W naszych figlarnych oczach, fantazji, pobudzonej wyobraźni, niechęci
do komuny, wierności ideałom. Nasza wigilia jest wschodnia, lwowska, z kutią
w której całuje się mak z
bakaliami i miodem.
Każda z jego córek odziedziczyła po nim jakieś cechy charakteru,
osobowości, wglądu. Wnuczki wnuki
również.
Karol cały czas wierzył, że na Zachodzie
będzie tylko przez chwilę. Nie chciał się zadomowić, zapuścić korzeni. W snach,
opowieściach wracał do krajobrazu dzieciństwa. Polowań z Janem. Wiejskich
wesel, kiedy podgrywali na skrzypcach do tańca, pili wódkę
z Panem Młodym a, a potem
skradali namiętne pocałunki biuściastym
wiejskim dziewczynom. Sama pewnie bym się w nim zakochała. Taki był piękny,
przystojny
i zbuntowany. Prawdziwy
mężczyzna.
Został tu na zawsze. Pod sadem, który z taką czułością sadził ma swoją
mogiłę. Karol Antoni. Lolek. Hoch Karol ( jak mówiły o nim pielęgniarki, kiedy
nie chciał poddawać się szpitalnym procedurom, a szczególnie cewnikowaniu).
Porzeczkowy Król.
W 1988 roku po raz kolejny pojechaliśmy z
rodzicami na urlop do Bułgarii. To miała być podróż sentymentalna. Zabraliśmy
Karola. Jadąc przez Ukrainę, marzyliśmy, aby zawieźć go do Lwowa, do Biłki
Szlacheckiej, na grób rodziców, rodzeństwa. Nie było to łatwe. Przejeżdżaliśmy
tranzytem przez Związek Radziecki. Nie można było zbaczać z tranzytowej trasy.
Na rogatkach miejscowości, skrzyżowaniach stały budki czy ambony dla
milicyjnych patroli. Pilnowali, żeby się Polaczkom nie przewracało w głowach.
Żeby się im nie przypominało zanadto. Oj, ile musieliśmy krążyć, zwodzić
patrole, udawać zagubionych w trasie turystów, płacić łapówki.
Dotarliśmy na miejsce późnym popołudniem. Lało jak z cebra i krajobraz
tak długo przechowywany w pamięci Karola rozmył się jak akwarela. Powróciły
wspomnienia, twarze. Emocje ściskały gardła nam wszystkim. Bałam się o dziadka.
Bałam się, że się załamie, dostanie ataku serca, zawału, wylewu…
On nas wtedy nie widział. Chodził
po polach, drogach. Wypytywał gospodarzy. Rozkładali ręce z zakłopotaniem,
częstowali kwasem chlebowym i gruszkami.
Po
jego rodzinnej posiadłości nie pozostał kamień na kamieniu. Ani domu, ani
stodoły. Konik żaden nie zarżał na widok Lolka. Baciarzy się nie zlecieli
poklepać go po ramieniu. Mama nie czekała z misą pierogów i dzbanem zsiadłego
mleka. Nie zrobiła mu wyrzutów, że nie wrócił na noc, tylko spał na sianie. Jan
nie pokazał mu nowej strzelby, a Anielka nie tarmosiła za nogawkę.
Był tam zupełnie sam. Jak czuje się
człowiek bez domu dzieciństwa, bez gwaru, oczu matki? Ściska mi gardło, nie
mogę pisać…
Po starej Biłce Szlacheckiej ,
którą pamiętał został tylko klasztor i kościół przerobiony na cerkiew.
Na cmentarzu Karol nerwowo, jak w gorączce szukał grobów
bliskich. Ta część cmentarza, na której były mogiły Sękowskich w strasznym była
stanie. Stare drzewa ze spróchniałymi rozłożystymi gałęziami, wielkie, po
ramiona dziadka chwasty, trawy, osty, kąkole. Brodził w nich i szukał grobu
matki. Drewniane krzyże wykonane z pietyzmem na styl wschodni przechylały się
na grobach, pewnie pod ciężarem tragicznych historii, które słyszały od
pomordowanych młodych chłopców, zgwałconych Kasiek, Adeli . Nieszczęsnych matek
i ojców. Znalazł go wreszcie- rodzinny grób. Tam leżał ojciec i matka. Zofia,
która martwiła się, czy Lolek ma ciepłe wełniane skarpety, kiedy wychodził na
polowanie.
Karol dotykał mogiły, krzyża. Deszcz zlewał
się z jego łzami. Ręce pieściły kamienie,
a usta drżały. Oczy miał
nieprzytomne.
Staliśmy nieco obok, onieśmieleni
tym rodzinnym spotkaniem. Tak jak on,
wiedzieliśmy, że to ostatnie ich spotkanie. Ciche i głębokie. Rozdzierające
trzewia, ale mimo wszystko kojące duszę. Spotkali się przecież.
Nie chcieliśmy przerywać tej ciszy, głuchego
szlochu. Nie chcieliśmy go odrywać od matki. Tak długo na tę chwilę czekał.
Przemoczeni do suchej nitki staliśmy niczym pomniki na tym cmentarzu rodzinnym.
Wtedy poczułam każdą cząstką siebie, że to również mój świat. Moja historia.
Moje nazwisko. Byłam dumna, że tak jak Zofia, Kasper, Franciszek i mała
Anielka., jak mój dziadek Karol noszę w sercu naszą historię. Historię
Sękowskich.
Musieliśmy wracać. Mogliśmy być
tam tylko przez chwilę, uciekając przed okiem komunistycznych braci z Kraju
Rad…
Ta panie Karolku, ta boj si pan Boga, ta co pan łuczami przekręcasz?
O rany, ale mi się oczy zaszkliły. Strasznie zazdroszczę Ci tych korzeni. Moi dziadkowie ze strony mamy to ludzie z zimnego chowu, podobnie jak mama, więcej w nich było ukraińskiej (?) dumy niż uczuć, co przekazali swoim dzieciom. Nie wiem o nich nic, nie mieliśmy kontaktu. Dziadek, ojciec ojca chętnie wspominał dawne czasy, ale kiedy dziadek miał ochotę opowiadać, ja byłam za mała, żeby uważnie słuchać. Potem zmarł. Ale z tą Armia Ludową to nie był do końca wybór naszych dziadków - oni chcieli bić się Polskę, z Polakami, mojego dziadka nie przyjęli do AK, bo miał za dużo dzieci i trzeba było płacić wysoki żołd. Tyle wiem ze skromnych relacji rodzinnych. Nie wiem ile w tym prawdy, ale dziadek ideowcem nie był - zesłali go na Syberię z rodziną bo był kapitalistą - miał sklep na wsi. Dopiero jak Stalin dogadał się z Sikorskim, objęła go amnestia... Pięknie piszesz Aniu :)
OdpowiedzUsuńDiękuję Kasiu za miłe słowa! Jestem bardzo silnie związana emocjonalnie z moją rodziną- dziadkami, ciotkami, kuzynkami... I myślę, że nawet z pradziadkami, których nigdy nie poznała, a których tak bardzo mi brakuje...
OdpowiedzUsuńMam zdjęcia Sękowskich sprzed wojny, na dwóch jest rodzina Franciszka, na jednym Stanisław Sękowski-sybirak.
OdpowiedzUsuń