czwartek, 29 listopada 2012

Złociste warkocze babci Stasi


    Kiedy razem z Lukiem realizowałam projekt Od Ojcowizny do Ojczyzny ie mogłam sobie odmówić zaproszenia do projektu mojej babci Stasi. Jej historia to również moja historia. Chciałam ją zachować od zapomnienia. Dla siebie, dla niej, dla jej córek, wnuków, prawnuków… 
Moja babcia Stasia jest najpiękniejsza na świecie. Lubię myśleć, że jak będę w jej wieku to też będę miała tak piękne, srebrne błyszczące włosy.
Jak całe jej pokolenie przeżyła traumę wojny, dramaty rodzinne. Wychowała sześć córek ( siódma, a piąta w kolei Tereska zmarła w wieku niemowlęcym). Leży w jednej mogile z swoim ojcem a moim dziadkiem Karolem. Stasia bardzo przeżyła śmierć Tereski. Z dzieciństwa pamiętam jak mówiła zawsze, że do święta matki Bokiej Zielnej nie może jeść owoców jagodowych , bo to tak, jakby zabierała małej Teresce. Wyobrażałam sobie wtedy tą bladolicą Tereskę. Bosą, w długiej białej koszulinie. Twarz miała umorusaną malinami, jagodami, wiśniami. I zawsze na pierwszym planie widziałam też dłoń mojej babci zwróconą w stronę Tereski. Dłoń pełną malinek nanizanych na kłos zboża.
Kiedy poprosiłam babcię o wspomnienia, wiedziałam,że to nie będzie łatwe. Siedziała skulona w swojej sypialni z książką w ręku. Mimo wieku i już słabego wzroku lubi czytać, oglądać zdjęcia, słuchać radia. 
Stasia jest od zawsze niezwykle skromna, zatroskana. To Karol- nasz dziadek tak naprawdę był gwiazdą w naszym życiu, swoją osobowością przyćmił delikatną Stasię. On rozbudzał nasze marzenia, pragnienia, podpuszczał nas swoimi niekończącymi się opowieściami. Stasia za to czuwała, byśmy mieli co jeść, by krowy były wydojone, pościel przebrana...
Podczas spotkania nie za bardzo chciała się dać fotografować. Ale jestem jej ukochaną wnusią ( zresztą jak inne wnusie i prawnusie), więc jej pewnie było głupio odmówić. Kiedy opowiadała mi swoją historię, głos jej drżał, a oczy ciągle płakały.
Żal i tęsknota, trudne wybory, brak dzieciństwa, często upodlenie ze strony prześladowców.
Oto jej osobista relacja, którą ja tylko skromnie spisałam:

    „To były piękne czasy, przed okupacją. Razem z tatusiem, mamusią i rodzeństwem pracowaliśmy na gospodarstwie. Tato był taki przystojny, postawny. Chleb był złocisty
 i chrupiący…
   Wszystko się zmieniło wraz z nadejściem wojny. Praktycznie nie miałam dzieciństwa,
 nie zaznałam beztroski tego czasu. Jako 13-letnia dziewczynka pomagałam partyzantom.
   Wszystko wydawało mi się wtedy takie tragiczne, tymczasowe, chwilowe… Nierealny
 do wyobrażenia dramat stał się dla mnie bolesną rzeczywistością. Ukraińcy spalili kolonię Chodywańce, Plebanię, dwór Jarosława Paluszyńskiego. Po okolicy grasowały bandy UPA. Dwóch moich braci zabrali na przymusowe roboty do Niemiec, ojca do obozu. Praktycznie
w jednej chwili musiałam stać się dorosła, odpowiedzialna za mamę, rodzeństwo.
    Ojca zamordowali Ukraińcy , jak udało mu się uciec z obozu. Podobny los spotkał wielu innych z mojej rodziny- zginął wuj, ciotka, dalsza rodzina.
    Oswajałam się z dorosłością, tragizmem wojny, śmiercią, głodem.
   W Jarczowie na Lubelszczyźnie byłam przesłuchiwana na gestapo. Byłam bita, maltretowana, jakimś rozżarzonym żelastwem przypalono mi nogę. Zacisnęłam zęby,
 nie wydałam nikogo, ani z rodziny, ani żadnego partyzanta. Nie czułam się żadną bohaterką, bałam się panicznie o rodzinę, partyzantów. Byłam „ Synem Pułku”- tak nas, dzieciaków
 z karabinami, sanitariuszy, młodocianych łączników nazywano. Przydzielano nam trudne zadania, często ponad nasze siły, choć nie wtajemniczano nas do końca, nie mówiono wszystkich szczegółów. Dziś wiem, że to w trosce o nas i o całą konspirację.
   Trudny był to czas, kiedy zamiast jabłek w antałku dźwigałam granaty, amunicję. Pamiętam, jak raz od dowódcy Leona otrzymałam rozkaz przetransportowania ładunku
dla partyzantów z Plebani do Jarosławia ( kilka kilometrów piechotą ).  Z dwoma słonecznymi warkoczami wyglądałam jak niewinne dziecko, choć dzieckiem się już dawno nie czułam. W tobołku niosłam granaty i taśmę amunicji. Ciężkie, za ciężkie jak dla dziewczynki. A my jeszcze potrafiliśmy „ grać”, przenosić środek ciężkości, dla zmylenia przeciwnika.
W pewnym momencie na drodze zatrzymał mnie patrol. Tłusty, zwalisty Niemiec w hełmie spytał się co tak dźwigam! Wypaliłam, że amunicję dla partyzantów!
Albo mnie zabije, albo puści , pomyślałam. Niemiec gruchnął śmiechem! Ja, ja! Poklepał mnie po ramieniu, a ja prawie nie zemdlałam, choć… śmiałam się razem z nim.  Pewnie wyglądałam wtedy niewinnie i uroczo z tymi warkoczykami i to mnie tylko uratowało!
   Większość mojej rodziny, sąsiadów wymordowali. Morze krwi. Wioski spalone, majątki, miasteczka. U nas mówili na to „ akcja spalonej ziemi”. W zbiorowych mogiłach, pomordowanych chowano w Chodywańcach.
    Potem ciągle się ukrywaliśmy , a to w stogach siana, a to w opustoszałych szopach.
Udało mi się doprowadzić rodzinę, która mi jeszcze pozostała (mamę, siostrę i dwóch braci)
do pociągu. Pojechaliśmy w rzeszowskie do Uchnowa, do dalekiej rodziny mamy.
  Tam ukrywaliśmy się całą okupację.
Jako 15- letnia dziewczyna byłam już w „organizacji” doświadczoną łączniczką
i sanitariuszką. Przeszłam cały szlak bojowy X Sudeckiej Dywizji Pancernej. Pamiętam ten szlak, pamiętam Drezno. Stasia G. sanitariuszka 3 zppWP i Dywizji Pancernej 2 AWP, jednostka 83681. Tych danych nie zapomnę nigdy.  Syn, a raczej córka pułku została w końcu podporucznikiem.
   Koniec wojny zastał nas w Czeskiej Lipie. Stamtąd do Kłodzka. Ostatnim naszym przystankiem wojskowym i miejscem demobilizacji były koszary „ Pod jeleniami” w Jeleniej Górze.
Jako osadnicy wojskowi osiedliliśmy się w małej, wiosce. Każdy szukał  kwatery dla siebie. Razem z koleżankami z frontu szukałyśmy gospodarstwa, gdzie by była choćby najlichsza krowa. Trzeba było przecież coś jeść.
  Po wojnie byłam bardzo chora- miałam m. in. zapalenie miedniczek nerkowych. Czułam się staro, strasznie staro, jakbym miała sto lat. Miałam wrażenie, że moje warkocze są siwe. Moim największym marzeniem były dzieci, gromadka dzieci wokół mnie. Gwar, śmiech, zabawy, bo ja dzieciństwa nie miałam. Brakowało mi rodziny i normalności, problemów codzienności. Zapachu ciasta, cywilnej sukienki, kwiatków w oknie…
    Komendant Karol S., który organizował powojenne życie tutaj na wiosce, przyprowadził starego Niemca, lekarza. Przywrócił mnie do życia.
   Nikt nie zna swojej przyszłości, trudno ją przewidzieć. Nie przypuszczałam nawet, że ten przystojny , ciemnooki Karol będzie miłością mojego życia .
    Nasz ślub był jednym z pierwszych powojennych ślubów w okolicy. Do miasteczka jechaliśmy cywilnym autem! To było wydarzenie! Wydawało się, że świat normalnieje.
A czasy stalinizmu i terroru były dopiero przed nami.
     Moje marzenie się spełniło- urodziłam 7 córek, one mają córki i synów, a ich dzieci dały mi prawnuczki. uczą się… Ja w ich wieku dźwigałam granaty.
    Na Lubelszczyźnie jest uroczo, pięknie, szeroki horyzont, bujna zieleń. Mimo to, nie mogłam tam wrócić, nie chciałam. Po gehennie wojny, mordach, pożodze nie umiałabym tam żyć.
    Moje dorosłe życie, ciężkie, ale i pełne rodzinnego gwaru zbudowałam na dzikim zachodzie, na Ziemiach Odzyskanych.”
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz